29 marca 2024

loader

Bravo, Mr Fulop!

Zamiar Stevena Fulopa, burmistrza New Jersey, aby zmienić położenie pomnika katyńskiego w tym mieście można nie tylko zrozumieć, ale i zaakceptować. New Jersey to nie stolica Polski, by w jego centrum koniecznie musiał stać pomnik upamiętniający wydarzenie z historii Polski (czy, powiedzmy, polsko-radzieckiej). Moralne wzmożenie władzy pisowskiej jest co najmniej grubo przesadzone.

Pomnik katyński w New Jersey powstał w 1991 roku, w czasach pierwszej, euforycznej fazy relacji polsko-amerykańskich po przemianach 1989 roku, na fali koniunktury na takie upamiętnienia, po sławnym wystąpieniu Lecha Wałęsy w Kongresie amerykańskim („We, the people”). Był to czas entuzjastycznego traktowania Polski jako kraju pionierskiego w „obalaniu komunizmu w Europie środkowo-wschodniej”.

Miasto New Jersey – czyli życie ma swoje prawa

Bezpośredni praktyczny powód, dla którego burmistrz New Jersey zamierza przenieść ów pomnik w inne miejsce, to plan stworzenia w tym miejscu terenu parkowo-rekreacyjnego. Nie byłoby to być może wystarczającym powodem, by pomnik rozebrać i całkowicie położyć kres jego obecności gdziekolwiek, ale przecież nie taki jest zamiar burmistrza Fulopa. Chodzi o przeniesienie pomnika w inne miejsce. Po pierwsze, nie ma żadnego mocnego uzasadnienia, dla którego akurat w centrum jakiegokolwiek amerykańskiego miasta musiał stać duży pomnik upamiętniający jakieś wydarzenie lub jakąś postać z historii innego kraju. Takie roszczenie, to przejaw polskiej megalomanii. Gdyby Amerykanie zażyczyli sobie aby na placu Defilad czy Zamkowym w Warszawie stanął pomnik George’a Washingtona, JFK czy Ronalda Reagana, nawet najwięksi przyjaciele USA w Polsce mieliby powód, by nie wychodzić w te pędy naprzeciw podobnemu żądaniu. W Warszawie jest co prawda plac Waszyngtona, a przy Alejach Ujazdowskich stoi niewielki postument Reagana, ale ich obecności, niezależnie od stosunku do obu postaci, nie można uznać za inwazyjną z punktu widzenia przestrzennego miasta. Tymczasem w New Jersey stoi strzelisty monument, na środku pryncypalnego placu, upamiętniający wydarzenie (mord katyński 1940), który nie ma nic wspólnego z historią USA. Fakt, że w USA mieszka kilka milionów Polaków nic tu nie zmienia, bo w kraju tym mieszkają miliony imigrantów z całego świata i ich potomkowie. Za szczególnym statusem tego monumentu nie przemawia też skala liczbowa zbrodni katyńskiej, bo w historii USA i świata były tysiące zbrodni, w tym wiele bardziej masowych niż katyńska (choćby eksterminacja Indian przez białych przybyszów do Ameryki). Nic się więc strasznego nie stanie, jeśli wspomniany pomnik znajdzie się w nieco skromniejszym, bardziej ustronnym miejscu. Nie ma potrzeby by na środku amerykańskiego placu wykrzykiwać klasyczne polskie; „Wybili, panie, za wolność wybili” (Sławomir Mrożek, „Moniza Clavier”), tym bardzo, że nie ulega wątpliwości, iż tylko nikły promil tych, którzy każdego dnia przechodzą obok pomnika lub widzą go z oddalenia, ma blade pojęcie o sensie i przesłaniu tego pomnika.
Po drugie, w USA mieszka wielomilionowa społeczność pochodzenia polskiego i działają liczne polskie parafie katolickie. Nic by się nie stało, gdyby pomnik został przeniesiony na teren jakiejś szczególnie aktywnej parafii polonijnej, choćby do „Jackowa” w Chicago. Publiczność, która tam się pojawia, już będzie wiedziała co to za pomnik. Z amerykańskiego punktu widzenia, z punktu widzenia masowej estetyki w jakiej są uformowani zwykli Amerykanie, makabryczna forma tego pomnika kwalifikuje się raczej do gabinetu osobliwości i makabry niż do oddawania mu czci.

„Biały nacjonalista i antysemita” albo „głupi i głupszy”

Pisowskie wzmożenie moralne wywołane sprawą pomnika jest – można rzecz – klasyczną reakcją typową dla tej formacji. Pisowcy mogą totalnie olewać sejmowy protest matek i opiekunów osób niepełnosprawnych, ale pomnika za oceanem będą bronić z żarliwością godną lepszej sprawy. Mają też wyraźne trudności z kompletnej odmienności mechanizmów i właściwości życia w USA od uwarunkowań polskich. Amerykański burmistrz, który nazwał Stanisława Karczewskiego „białym nacjonalistą” i „antysemitą”, to nie jest burmistrz polski nieraz mający powody, by obawiać się, że rząd w Warszawie łatwo może mu wejść w paradę, zwłaszcza rząd pisowski, który samorządności lokalnej nie lubi i chciałby ją ograniczyć do minimum. Burmistrz amerykański, nie tylko w Nowym Jorku, to prawdziwy suweren na swoim terenie i nawet rząd federalny może mu – w zasadzie – „naskoczyć”. Inny jest też w USA stosunek do krytyki werbalnej, nawet najbardziej obcesowej. Folgowanie niewyparzonemu językowi, to historyczna klasyka u Jankesów, a piąta poprawka do konstytucji broni wolności słowa chyba bardziej niż niepodległości USA. W mentalności amerykańskiej nie ma respektu dla obłudy typu europejskiego ( a w szczególności polskiego) ani do służalczego honorowania dygnitarzy. Tu nikomu nie wpadnie do głowy, by jakiegoś polskiego marszałka Senatu uznawać za drugiego po Bogu albo bożka i honorować jego godność, jakby była ona dogmatem religijnym. Amerykanie nie traktują tak także swoich vipów. Zatem uniesienie godnościowe samego Stanisława Karczewskiego (który „trzecią osoba w państwie” może być tylko w swoich tęsknych snach) i nadymanie się wiceministra spraw zagranicznych Marka Magierowskiego może być w USA jedynie źródłem pomysłu na scenariusz komedii filmowej o „nadętych bufonach”( typu „Głupi i głupszy”) i powodem do „polish jokes”, a nie do poważnego traktowania.

Holi Hai czyli żyj kolorowo

Oczywiście nie ma co udawać, że w kontekst planów Fulopa w stosunku do pomnika nie wpisuje się aspekt polityczny. Nieszczęsna pisowska ustawa o IPN szansom na pozostawienie pomnika z całą pewnością się nie przysłużyła, bo nadała ona Polsce barwy odbierane jako barwy kraju, w którym silnie odzywa się antysemityzm. Przedwczoraj pod pomnikiem odbyła się huczna impreza Holi Hai, zorganizowana przez Hindusów, którzy pomnik upaćkali na kolorowo. Nie dałbym pięciu centów za to, że ktoś kogoś tam nie sprowokował, by dodatkowo dać po nosie „Polaczkom”. Ale sam tego chciałeś, Pisowcze Dyndało. PiS jest jak „Sąsiedzi” ze znanego kukiełkowego filmu produkcji czechosłowackiej. Czego się tknie, efekt jest katastrofalnie przeciwny od zamierzonego.
A zatem, bravo Mr Fulop, niech Pan robi swoje w interesie mieszkańców New Jersey. To dobrze, że ma Pan niewyparzony język i daje Pan popalić nadętym, ucierając jednocześnie nochale polskim bufonom, megalomanom i nacjonalistycznym mitomanom.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Auta trują coraz bardziej

Następny

35 godzin, czyli walka klas

Zostaw komentarz