

Od ponad czterech dekad obserwujemy systematyczny proces odbierania obywatelom wpływu na decyzje fiskalne. Jeszcze w latach 70. i 80. XX wieku deficyt budżetowy czy dług publiczny były przedmiotem demokratycznych sporów — jedni chcieli ograniczeń, inni inwestycji. To były polityczne wybory, wyrażane przez partie i reprezentantów. Dziś to, co kiedyś należało do parlamentów, zostało przeniesione w ręce instytucji technokratycznych i rynków finansowych. Mamy do czynienia z głęboką depolityzacją budżetu: dług staje się techniczną zmienną, a nie narzędziem realizacji społecznych potrzeb. To przesunięcie kompetencji finansowych odbyło się bez referendum, bez społecznej debaty, bez zgody obywateli.
W tej nowej logice państwo ma być jedynie zarządcą deficytu, a nie instytucją dbającą o dobro wspólne. Dopuszczalne są tylko takie formy zadłużenia, które nie wzbudzają niepokoju inwestorów. „Rynki” — pisane wielką literą, jakby były żywym bytem — mają być zadowolone. A zadowolony rynek to taki, który widzi cięcia, prywatyzację, stabilność i przewidywalność. Nie zadowoli go projekt darmowych żłobków czy publicznego budownictwa mieszkaniowego. To właśnie tego typu wydatki nazywane są „nieodpowiedzialnymi”, „ryzykownymi”, „niemądrymi”. Zamiast racjonalnej debaty o potrzebach społeczeństwa mamy narrację, w której racjonalność utożsamia się z interesem sektora finansowego.
Widać to doskonale w analizie przypadków. We Włoszech rząd Giorgii Meloni kontynuuje ekspansywną politykę fiskalną, utrzymując deficyt znacznie powyżej granicy 3%, ale nie podnosi to alarmu w Europejskim Banku Centralnym ani w Komisji Europejskiej. We Francji Marine Le Pen od lat udowadnia rynkom, że nie zamierza podważać reżimu długu — nie proponuje euroobligacji, nie wspomina o zmianach w mandacie EBC, nie obiecuje pełnej renacjonalizacji usług. I właśnie dlatego, mimo radykalnej retoryki, może liczyć na przyzwolenie ze strony instytucji. Przypadki te pokazują, że system fiskalny nie reaguje na intencje polityczne, lecz na zgodność z zasadami dyscypliny finansowej.
Rynki wiedzą, co to znaczy wiarygodność: nie liczy się to, kto rządzi, ale czy zamierza respektować granice dopuszczalnego długu. Dla neoliberalnego porządku najgroźniejszy nie jest radykalizm — ale próba rzeczywistego przesunięcia centrum ciężkości w stronę redystrybucji, usług publicznych i suwerenności budżetowej. To dlatego populistyczna prawica może być tolerowana, a socjalna lewica — dyscyplinowana. Gdy tylko pojawia się propozycja większej progresji podatkowej, silniejszej ochrony lokatorów czy inwestycji w sektor publiczny — od razu wraca temat „odpowiedzialności fiskalnej”.
W Polsce obserwujemy ten sam scenariusz. Choć rząd ogłasza miliardowe inwestycje w energetykę jądrową, transport, infrastrukturę graniczną i zbrojenia, równocześnie z systemu społecznego wypychane są całe grupy potrzebujących. Szpitale zamykają oddziały, nauczyciele odchodzą z zawodu, mieszkalnictwo społeczne nie istnieje. Wydatki zbrojeniowe mają być rekordowe na tle Unii Europejskiej — ale nikt nie podnosi alarmu. To „potrzebne”, „rozsądne”, „bezpieczne”. Nawet politycy opozycji nie śmią kwestionować tych priorytetów — bo priorytety wyznacza dziś nie wyborca, lecz logika rynku. Od lat 90. polska polityka fiskalna była podporządkowana narracji o „zaciskaniu pasa” i „wiarygodności dla rynków”. Dług stał się straszakiem, który uzasadniał prywatyzację, obniżki podatków i cięcia społeczne.
Wydatki socjalne? One zawsze są „nadmierne”. Taka jest logika nowego paradygmatu. Gdy państwo inwestuje w czołgi, obligacje rosną. Gdy ogłasza podwyżki dla pielęgniarek — spadają. Dług nie jest już narzędziem planowania przyszłości, tylko miarą klasowego podporządkowania. I nie chodzi tu o liczby — chodzi o to, komu wolno się zadłużać i w jakim celu. Dług wojenny? Dopuszczalny. Dług klimatyczny? O ile da się go spieniężyć. Dług społeczny? Zawsze podejrzany.
Mówi się dziś o konieczności „uspokojenia rynków”, ale kto te rynki reprezentuje? Nie są to przecież związki zawodowe, rady społeczne ani obywatelskie komitety. To fundusze, banki, agencje ratingowe. Dług, który mógłby być podstawą nowej umowy społecznej, zostaje użyty jako kij do dyscyplinowania społeczeństw. W praktyce oznacza to ograniczenie możliwości wyboru: budżet już nie należy do tych, którzy płacą podatki — należy do tych, którzy kupują obligacje. To odwrócenie idei demokracji fiskalnej: z władzy większości na władzę posiadaczy.
Zreformowany Pakt Stabilności i Wzrostu z 2024 roku zapowiadał elastyczność, ale to elastyczność warunkowa. Jednym z obszarów, który pozornie zyskał na znaczeniu, jest tzw. zielona transformacja – inwestycje klimatyczne, które mają prowadzić do neutralności emisyjnej i sprawiedliwej transformacji energetycznej. Ale nawet one podlegają tym samym regułom gry. Zielone inwestycje są akceptowalne tylko wtedy, gdy są opłacalne dla prywatnych inwestorów, wpisane w partnerstwo publiczno-prywatne, generujące zysk dla sektora finansowego. Gdy projekt ma charakter wspólnotowy, publiczny, nieprzynoszący zysku – od razu trafia pod lupę. Ryzyko? Zbyt duży koszt? Brak gwarancji zwrotu? Te pytania stają się tamą dla zielonych wydatków, które mogłyby realnie zmienić życie ludzi. W rezultacie to nie klimat, lecz portfel inwestora decyduje, które zielone projekty zostaną zrealizowane. Państwa członkowskie mają tworzyć czteroletnie „trajektorie fiskalne”, pod czujnym okiem Komisji Europejskiej. Każdy plan wymaga akceptacji — nie parlamentu, lecz brukselskich urzędników i rynku długu. Gdy plan przewiduje inwestycje w obronność lub „zieloną transformację” wspieraną przez sektor prywatny — otrzymuje zielone światło. Gdy dotyczy usług społecznych — pojawia się pytanie o „realizm”, „efektywność”, „możliwość sfinansowania”. Język jest zawsze uprzejmy, ale jego sens jest brutalny: nie ma pieniędzy na ludzi, są pieniądze na system.
To, co dziś nazywamy regułami fiskalnymi, jest w istocie regułą klasowej selekcji. Są wydatki „dobre” — militarne, infrastrukturalne, konkurencyjne. I są wydatki „złe” — redystrybucyjne, solidarnościowe, wspólnotowe. Budżet przestaje być polem sporu politycznego, a staje się narzędziem opresji. Język ekonomii ukrywa decyzje, które mają fundamentalne konsekwencje społeczne. Debata o budżecie stała się debatą o „zaufaniu rynków”, a nie o zaufaniu obywateli. Demokratyczny mandat przestał być źródłem legitymacji — liczy się wiarygodność wobec inwestora.
To dlatego dług nie jest dziś neutralny. Stał się formą przemocy. Przemocy miękkiej, ukrytej, ale skutecznej. Przemocy, która nie potrzebuje wojska, by wymusić posłuszeństwo — wystarczy groźba utraty „wiarygodności fiskalnej”. To przemoc, która paraliżuje decyzje polityczne, która pozbawia społeczeństwa języka zmiany. Każda propozycja alternatywy jest z miejsca torpedowana przez pytanie: „A skąd na to pieniądze?” — pytanie, które nie pada, gdy chodzi o rakiety, fuzje korporacyjne czy pomoc dla sektora bankowego.
Jeśli demokracja ma znaczyć cokolwiek więcej niż wybory raz na kilka lat, to musi obejmować także prawo do wspólnego decydowania o finansach państwa. Musi zawierać w sobie możliwość zadłużania się na rzecz dobra wspólnego, a nie tylko w interesie zbrojeniówki i sektora finansowego. Lewica nie może godzić się na rolę księgowego kapitalizmu. Musi odzyskać język suwerenności budżetowej. Musi mówić: chcemy państwa, które pożycza, by leczyć, uczyć i budować — nie tylko po to, by się zbroić. Nie chodzi o naiwność fiskalną, ale o kontrolę społeczną nad finansowaniem przyszłości.
Władza nad długiem to władza nad społeczną wyobraźnią. Kto kontroluje budżet, ten decyduje, jaka przyszłość jest możliwa. A jeśli budżet pozostanie zakładnikiem rynku, to przyszłość będzie dokładnie taka, jak obecna: zamrożona, nierówna, podporządkowana interesom nielicznych. Dlatego musimy przestać bać się deficytu, a zacząć bać się deficytu demokracji.
Dziś, bardziej niż kiedykolwiek, potrzebujemy demokratycznej kontroli nad emisją długu. Potrzebujemy instytucji publicznych, które nie będą tylko „uspokajać rynki”, ale które staną się narzędziem mobilizacji społecznych zasobów. Potrzebujemy nowej narracji: nie o długach jako zagrożeniu, lecz o długu jako narzędziu inwestycji w przyszłość. To nie deficyt powinien nas dziś przerażać, ale deficyt odwagi politycznej. To nie liczby powinny nas krępować, ale brak wizji.
Czas odzyskać budżet. Czas odzyskać prawo do długu. Czas powiedzieć: nie będzie demokracji, dopóki dług pozostanie w rękach tych, którzy mają najwięcej do stracenia, gdyby ludzie zaczęli naprawdę decydować. Dług może być narzędziem emancypacji — ale tylko wtedy, gdy przestaniemy się go bać i zaczniemy go używać w interesie większości.