29 marca 2024

loader

„Śpiewak jazzbandu”

Miał „amerykański” głos (ciepły, głęboki, dynamiczny, liryczny i zawadiacki) rytm muzyczny wyrastający wprost z natury ciała, w jego kocich ruchach na estradzie było coś fenomenalnego. Był jazzmanem, swingerem, gwiazdorem muzyki pop, doskonałym, rasowym showmenem, mistrzem cudownej, lekkiej błazenady. Żaden z jego talentów nie był kształtowany w którejkolwiek ze szkół muzycznych. Był samoukiem w najpełniejszym tego słowa znaczeniu.

Andrzej Zaucha pochodził z ubogiej i prostej rodziny, ukończył kursy zecerskie.
Był też niespokojnym duchem, choć człowiekiem osobiście ogromnie sympatycznym, towarzyskim, pogodnym, życzliwym, powszechnie lubianym. Przechodził od zespołu do zespołu, z grupy do grupy, zmieniał muzycznych partnerów, uprawiał muzyczne saksy w Austrii i Szwajcarii.
Zdarzały się okresy, w których ze swoim wąsiskami i trochę tandeciarskimi okolicznościami towarzyszącymi jego występom bywał uosobieniem złego smaku i obciachu, ale wszystko to czynił drugorzędnym jego fenomenalny, unikalny wokal. „Czarny Alibaba” i co najmniej kilka innych utworów wykonanych przez Zauchę weszło do kanonu polskiej muzyki popowej, przy czym, co ma znaczenie nadrzędne, jego wykonania ani trochę się nie zestarzały i do dziś słucha się ich doskonale, czego nie da się powiedzieć o większości wykonawców także z tamtych czasów, których często nie da się już słuchać.
Właściwie to można powiedzieć, że gwałtowna, dramatyczna śmierć Andrzeja Zauchy ucięła jego artystyczny rozwój w momencie, gdy osiągnął wokalną, artystyczną dojrzałość i mógł rozpocząć kolejny etap swojej kariery, a opinia „polskiego Sinatry” mogła przemienić się w opinię o wybitnym, oryginalnym polskim wokaliście.
Warto zauważyć, że choć od śmierci Andrzeja Zauchy (1949-1991) minęło już trzydzieści lat, to na polskiej agorze muzycznej nie pojawił się, jak do tej pory, choćby zbliżonej tylko klasy talent wokalny, nie pojawił się też tej klasy naturalny głos.
Dziennikarz muzyczny Jacek Szubrycht napisał opowieść o Andrzeju Zausze i to jest najbardziej adekwatne określenie charakteru jego książki. Szubrycht drobiazgowo zaczyna od podkrakowskiego, bardzo skromnego dzieciństwa Zauchy. Zbudował swoją narrację z wiedzy własnej i niezliczonych wypowiedzi kolegów, koleżanek, przyjaciół, współpracowników Zauchy, a także osób, z którymi na chwilę, w biegu codzienności, zetknął go los.
Obfita w detale, anegdoty, nazwiska opowieść Szubrychta nie jest jedynie opowieścią indywidualną, ale także fragmentem historii polskiego, głównie krakowskiego popowego życia muzycznego w ostatniej dekadzie XX wieku, zarówno jego wymiaru artystycznego, muzycznego, jak i organizacyjnej „kuchni”.
Jeden z rozdziałów opowieści Szubrychta opatrzony został tytułem „Śpiewak jazzbandu”. To epokowy tytuł filmu w dziejach kina, w reżyserii Alana Crosslanda z 1927 roku – pierwszy film dźwiękowy. I tak jak ów film jest dziś klasyczną pozycją w kinematografii, tak polski „śpiewak jazzbandu” Andrzej Zaucha jest „klasyką” polskiego jazzu, swingu i popu.
Jarek Szubrycht – „Życie bierz mnie. Biografia Andrzeja Zauchy”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2021, str. 533, ISBN 978-83-08-07431-2

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sadurski na dzień dobry

Następny

Poezja osobności