20 kwietnia 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Śladami „Lalki”

Drugi z najważniejszych filmów zrealizowanych we Wrocławiu, to „Lalka” Wojciech Jerzego Hasa. Tu z lokacjami gorzej, choć film o osiem lat późniejszy od „Popiołu i diamentu”. Plenerów wrocławskich tu prawie nie było, bo Has unikał kręcenia w plenerach naturalnych.
Nie tylko nie chciał kręcić na ulicach Warszawy (dekoracje Krakowskiego Przedmieścia, ulicy Oboźnej, Powiśla i inne warszawskie obiekty z powieści Prusa zbudował jako dekoracje pod Wrocławiem).
Nawet, o dziwo, scen kwesty wielkanocnej nie nakręcił w naturalnym, pięknym wnętrzu prawdziwego kościoła karmelitów w Warszawie, tego powieściowego i wyglądającego jak w czasach „Lalki”. Wybrał w tym celu barokowe kaplice katedry Św. Jana Chrzciciela na Ostrowie Tumskim, przynajmniej tak to zapamiętał drugi reżyser Hasa przy „Lalce”, pan Wojciech Solarz. Niestety, natrafiłem na czas zamknięcia (prawdopodobnie z powodu konserwacji) tych kaplic.
Podobno „zagrał w „Lalce” hotel „Monopol”, ale zajrzałem do wnętrz i nie mogę ich skojarzyć z żadną ze scen.
Natomiast wszedłem na peron dawnego dworca Wrocław Świebodzki (ma bardzo malowniczą, pałacową bryłę), gdzie kręcono scenę odjazdu Izabeli i Starskiego oraz Wokulskiego ( u Hasa – Beata Tyszkiewicz, Andrzej Łapicki i Mariusz Dmochowski) z Warszawy, a potem jego wysiadkę w Skierniewicach, po której wypowiedział słynne gorzkie: „Farewell, miss Iza, farewell”. Oba dworce „zagrał” peron na Świebodzkim, zachowany w starym kształcie. Upamiętnia to na fasadzie dworca tabliczka informacyjna z pleksy, z kadrem „dworcowym”, z Tadeuszem Fijewskim jako Rzeckim).
Dziś Świebodzki jest w remoncie, peron w stanie opłakanym, zaniedbany, brudny, mimo że działa tam lokal alkoholowy pod dachem peronu. Podobno jednak są zamiary ponownego uruchomienia ruchu kolejowego na tym dworcu, więc może znów będzie można z niego wsiąść, śladem Wokulskiego, do jakiegoś pociągu (na pewno nie byle jakiego, bo to nie te czasy).
Pojedynek Wokulskiego (w powieści – nad Wisłą), kręcony był na Łąkach Oławskich nad Odrą, ale szukanie tego miejsca było by szukaniem wiatru w polu, podobnie jak szukanie „jakiegoś pałacu” pod Wrocławiem, gdzie podobno kręcono salonowe sceny w warszawskiej Resursie Obywatelskiej.
Resztę scen powstało w dekoracjach w wytwórni filmowej. Kilka plenerów wrocławskich widać też w „Stawce większej niż życie” (Ostrów Tumski, Most Grunwaldzki, piękny gmach Teatru Lalek, dyrekcja PKP, która „zagrała” gmach gestapo w Berlinie), której powstały tu trzy odcinki. Także tylko dygresyjnie o „Rękopisie znalezionym w Saragossie” – filmowe ulice Madrytu nakręcono w dekoracjach zbudowanych nieopodal wytwórni filmowej i Hali Ludowej, w parku Szczytnickim.
W dawnej wytwórni (tzw. Pawilon Czterech Kopuł) jest teraz galeria malarstwa polskiego w wieku XX, w tym m.in. Najsławniejszy obraz realizmu socjalistycznego, „Podaj cegłę” Aleksandra Kobzdeja. Niestety zdemontowano napis z frontonu wytwórni, jakby nie można go było zachować na pamiątkę.
We Wrocławiu powstał też zabawny film Stanisława Lenartowicza, „Nos”, według wspaniałej noweli Mikołaja Gogola. Widać gmachy i mosty nad Odrą, a także wspaniałe, barokowe wnętrze sali „Leopoldinum” w gmachu Uniwersytetu Wrocławskiego.

Artur Starewicz

Podczas tegorocznego pobytu w Paryżu znalazłem się, jak zazwyczaj, m.in. na placu Opery, przed jej piękną, kapiącą od złota, monumentalną fasadą, a niedługo potem przeszedłem obok pobliskiej, słynnej Café de la Paix, przy – z polska pisząc – bulwarze Kapucynów.
I jak zwykle przy tej okazji przypomniały mi się związane z tym skojarzenia literackie. Po pierwsze, legendarny „Upiór w Operze” z wielokrotnie ekranizowanej i „teatralizowanej” powieści Gastona Leroux czy Stanisław Wokulski z „Lalki” Bolesława Prusa, który po przybyciu do Paryża zamieszkał w hotelu przy avenue de l’Opera. Przypomniała mi się jednak także postać głównego bohatera jednej z politycznych powieści Stefana Kisielewskiego, który pod pseudonimem „Tomasz Staliński” opublikował ją pod koniec lat sześćdziesiątych w paryskiej „Kulturze”.
Głównego bohatera tej powieści, Henryka Borowicza spotykamy już na pierwszej stronie, gdy odbywa swoją pierwszą wędrówkę po przybyciu do Paryża, po wieloletniej w nim nieobecności. Poznajemy go właśnie w momencie, gdy obserwuje ruch miejski z wysokości schodów Opery, a następnie z kawiarnianego stolika przy wspomnianej kawiarni. Jego przyjazd ma charakter służbowy. W towarzystwie swego szefa, towarzysza Ludwika, przybywa na zjazd bratnich francuskich komunistów.
Borowicz jest jednocześnie postacią fikcyjną i niefikcyjną. Fikcyjną, bo przynależącą do utworu z gatunku prozy literackiej i na pewno w jakimś stopniu „dokreowaną” przez wyobraźnię i wiedzę pisarza. Niefikcyjną – bo jej realny pierwowzór osobowy, to Artur Starewicz, jeden z najbliższych współpracowników Władysława Gomułki, członek Biura Politycznego KC PZPR i sekretarz KC, a więc należący do ścisłego kierownictwa partii.
Nazywano go nawet jednym z „paladynów” „Wiesława”. Pod mianem „Ludwik” skryty jest w tej powieści „z kluczem” Zenon Kliszko, druga w tamtych czasach po Gomułce osoba w partii. Gdy w 2007 roku spotkałem się z Arturem Starewiczem w jego mieszkaniu przy Świętojerskiej w Warszawie, miał już 90 lat, ale dawało się zauważyć na jego twarzy rysy dawnej męskiej urody oraz odnotować jego krzepką, barczystą sylwetkę.
Czuło się, że musiał mieć kiedyś coś z „króla życia”, była w nim jakaś pewność siebie i dezynwoltura. O swoim życiu opowiedział mi sporo, m.in. o pobycie w Paryżu latem 1939 roku, gdy widział w gazecie Marcela Deata hasło „Nie będziemy umierać za Gdańsk”, a także o działalności politycznej w PRL. Mniej więcej w okresie kiedy się spotkaliśmy, przeczytałem w jednej z prawicowych gazet krótki wywiad z nim, którego udzielił głośnemu ostatnio jubilatowi, dziennikarzowi Robertowi Mazurkowi. Na fotografii dołączonej do tekstu wywiadu, Starewicz ubrany był po młodzieńczemu, w czerwoną, bajerowatą koszulę, „puszył” się swoją sportową limuzyną, a także opowiadał o swoim związku z artystką Magdaleną Abakanowicz. Wyraźnie dawało się wyczuć, że „robi sobie jaja” ze swojego młodego rozmówcy, który próbował go spowiadać z „grzechów komunistycznych”.
Ze mną rozmawiał w tonie zupełnie serio (pewnie dlatego, że byłem z „Trybuny” i „Dziś”), sporo mi opowiedział, choć nie odmówił sobie podkreślenia, że regularnie uczęszcza na pływalnię, dla zachowania tężyzny fizycznej. Witalizm miał we krwi.
Wyszedł z tego tekst wywiadu zatytułowany „Pamiętniki, które nie powstaną”. I rzeczywiście nie powstały, więc ich namiastką musi pozostać ów wywiad, który został pomieszczony w moim książkowym zbiorze „Bigos polski”.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Fejk niusy

Następny

Ahoj, rozbitkowie