24 kwietnia 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Maria Rydlowa
W mroźny styczeń 1973 roku zobaczyłem „Wesele” Andrzeja Wajdy, który to film zadziałał na mnie, szesnastolatka, niczym narkotyk, więc chodziłem na niego wtedy co kilka dni, w kółko, jak w transie, marznąc w słabo ogrzewanych kinach lubelskich. Film zainspirował mnie do przeczytania tekstu dramatu i do poznania twórczości Wyspiańskiego wraz z tłem, jakim była Młoda Polska. Oczywiście jakiś czas później, będąc przejazdem w Krakowie, wybrałem się też do tamtejszych Bronowic, gdzie zachowała się, w charakterze Muzeum Młodej Polski „Rydlówka” przy ulicy Kazimierza Tetmajera, owa słynna chata, w której odbyło się „Wesele”, oryginalna jak najbardziej. Od czasu do czasu, przez lata, bywając w Krakowie, robiłem sobie powtórkę odwiedzin w „chacie rozśpiewanej”. Za którymś razem, w późne listopadowe (rok 2000) popołudnie, spotkałem w „Rydlówce” starszą panią o surowej fizjonomii, która widząc moje zainteresowanie „tematem weselnym” podzieliła się ze mną kilkoma ciekawymi uwagami. Tak się złożyło, że miałem ze sobą egzemplarz „Trybuny” z moim artykułem napisanym z okazji setnej rocznicy owego słynnego wesela (rok 1900). Nadmieniłem o tym owej pani, a gdy wykazała zainteresowanie, wręczyłem jej ów egzemplarz. Pani, która przedstawiła się jako kustosz muzeum obiecała mi w rewanżu egzemplarz swojej broszury poświęconej „Weselu”, ale zaznaczyła, że ma ją w domu i może mi ją ofiarować, jeśli przyjdę wieczorem, przed zamknięciem muzeum. Oczywiście, przystałem na to, wróciłem do centrum Krakowa, pozostał jeszcze kawał dnia do wieczora, a gdy zaczęła zbliżać się ustalona godzina, wróciłem tramwajem do Bronowic. Pani kustosz wręczyła mi swoją broszurę, a gdy spojrzałem na okładkę, zobaczyłem nazwisko autorki: Maria Rydlowa. Okazało się, że jest ona wnuczką Lucjana Rydla, czyli słynnego Pana Młodego z „Wesela”. Sprawiło mi przyjemność takie „otarcie się” personalne o historię literacko-rodzinną związaną arcydramatem narodowym, ale za chwilę pani Rydlowa nieco mnie ostudziła. Oddała mi egzemplarz „Trybuny”, po czym wzięła do ręki kserokopię mojego artykułu i wręczyła mi ją. Zauważyłem, że poczyniła szereg uwag na marginesie. W jednej z nich z nich zakwestionowała określenie „pamflecik”, którego użyłem w stosunku do „Wesela”, ale jako cytatu z jednej z recenzji teatralnych, a nie jako oceny własnej. „To nie był żaden pamflecik, „Wesele” od początku było pomyślane jako dramat narodowy!” – tak mniej więcej brzmiał sens opatrzonej wykrzyknikiem uwagi pani Rydlowej. W imię wyższej satysfakcji z pokorą przyjąłem krytyczną uwagę wnuczki Pana Młodego. I z uznaniem dla gorliwości z jaką broniła wysokiej motywacji artystycznej kolegi jej dziadka, odrzucając deprecjonujące supozycje o zamierzonym przez Wyspiańskiego „pamfleciku” towarzyskim.

Rita Gombrowicz
Kiedy bodaj w 2009 roku dowiedziałem się, że na uroczystości otwarcia muzeum Witolda Gombrowicza we Wsoli, na Mazowszu, obecna będzie wdowa po pisarzu, pani Rita Gombrowicz, uznałem, że ja, fan twórczości „Gombra”, nie mogę się tam nie pojawić. Po oficjałkach rozpoczęła się część artystyczna, czyli zwiedzanie muzeum i rozmaite kontakty. Miałem ze sobą książkę o „Gombrowiczu w Vence”, w której jest pomieszczona, (także na okładce) słynna, klasyczna fotografia „gombrowiczowska” przedstawiająca Witolda i Ritę obok ich „cytryny” blaszaka-garbuska. Kiedy po długim „czuwaniu” udało mi się „wstrzelić” w moment, gdy pani Rita nie była oblegana, podszedłem do niej z prośbą o wpisanie mi dedykacji pod tąż fotografią. Oczywiście, jej wpis „avec amitié” czyli „z przyjaźnią” składany nieznanej jej osobie był czysto, po francusku rytualny, grzecznościowy, ale mimo to owo „słodkie”, towarzyskie „kłamstewko” pani Rity sprawiło mi prawdziwą przyjemność. Miałem wrażenie, oczywiście po gombrowiczowsku sztuczne, jakby to sam Gombrowicz, za pośrednictwem swojej żony, zza grobu ofiarowywał mi ziarenko przyjaźni. Może i nawet na to ziarenko zasłużyłem jako jego wierny od ponad czterech dekad czytelnik? W końcu jako Duch nie mógł o tym nie wiedzieć. Kilka lat później, w 2017 roku, podczas kolejnej edycji festiwalu Gombrowicza w Radomiu, udało mi się uzyskać od pani Rity wywiad, który ukazał się w „Dzienniku Trybuna”. Tym samym, jak myślę, zadzierzgnąłem z Duchem mojego Guru jeszcze większą zażyłość. A wszystko to, co powyżej, napisałem w gombrowiczowskim sensie.

Maria Stypułkowska-Chojecka „Kama” (i Mirosław Chojecki)
Była uczestniczką słynnego, „kozackiego” zamachu AK na dowódcę SS i Policji na Dystrykt Warszawski, Franza Kutscherę, 1 lutego 1944 roku przy Alejach Ujazdowskich, więc idąc na spotkanie do jej mieszkania przy ulicy Trębackiej miałem poczucie, że idę na spotkanie z „historią przez duże „H”. Starsza Pani dość obszernie opowiedziała mi o swoim życiu, zarówno tym okupacyjnym, jak i powojennym. Uwagę moją zwróciło szczególnie to, że w jej zachowaniu nie było nic z tego „aranżowanego” patosu kombatantów, którym TVPiS podsuwa pod nos kamerę i „sitko”. W pewnym momencie, już gdzieś pod koniec mojego spotkania z panią „Kamą”, pojawił się w mieszkaniu, z zakupami dla matki, jej syn Mirosław Chojecki, słynny kiedyś wydawca konspiracyjny, najpierw w kraju, potem na paryskiej emigracji. Z jakichś, nieznanych mi powodów, Chojecki, choć zasłużony człowiek solidarnościowej „konspiry”, silnie związany z KSS „KOR”, nigdy nie zrobił najmniejszej nawet kariery w III RP, ani w kręgach „mazowiecczyzny”, ani „kaczyńszczyzny”, choć był człowiekiem zasłużonym dla edytorstwa, czyli, jakby nie patrzeć, dla polskiej kultury, jako że wydał wiele znakomitych książek. Zupełnie niedawno, bodaj w 2020 roku, „pisiorszczyzna” zabrała mu – administracyjnie, poprzez IPN – nawet nimb „sławy i chwały” na polu „kombatanctwa solidarnościowego”. Pretekstem miały być podobno jakieś wątpliwości natury „lustracyjnej”, ale „pisiorstwu” tak w tej kwestii, jak i w innych, niepodobna ufać, bo to osobnicy z gatunku „genetycznych kłamców”. I kiedy wspominam tamto spotkanie z wiosny 2010 roku (z Chojeckim wymieniliśmy tylko ukłony, po czym wyszedł do innego pokoju), to myślę sobie, jak często zasłużeni i uczciwi ludzie spychani są na margines i postponowani, a na wierzch wydobywa się miernota i gówno.

Ignacy Krasicki
Pod koniec września 2018 roku zmarł Ignacy Krasicki, niegdysiejszy publicysta „Trybuny Ludu”, korespondent PAP w Rzymie i Paryżu w latach sześćdziesiątych, bardzo ideowy i ortodoksyjny komunista, zwany „czerwonym księciem” (był taki radziecki film „Jego Wysokość Towarzysz Książę”), który potrafił zbesztać za ideowy oportunizm starych komunistów z plebejskim rodowodem. Egzekwia pogrzebowe odbyły się 1 października w kościele przy Tamce. Poza wszystkim, warto było przyjść, bo zeszła się tam „cała elegancka Warszawa” i jeszcze trochę zagranicy. I to nie byle jakiej, bo żona Krasickiego była z hiszpańskiej arystokracji, czyli wielkich grandów, a więc nie w kij dmuchał. Pojawił się nawet pan, który albo był sobowtórem francuskiego aktora Michela Lonsdale (grał m.in. komisarza Lebel w „Dniu szakala”, czyli tego który „szakala” wyśledził i zastrzelił), albo nim samym, nie miałem możliwości weryfikacji w tym tumulcie. Z „naszych” widziałem trochę „sakiewszczyzny”, w tym samego Sakiewicza, a także (na wyciągnięcie ręki) „Misia” Misiewicza („misiewicze”, „pisiewicze”), przybocznego Macierewicza, już na cenzurowanym, ale jeszcze przed zapudłowaniem. Był też m.in. bywalec wielu tego typu towarzyskich okazji, sympatyczny Rysio Cz. Zasięgnąwszy języka, zidentyfikowałem syna Zmarłego, też Ignacego Krasickiego, któremu wręczyłem egzemplarz „Trybuny” z tekstem o jego ojcu („Towarzysz książę”). Zrewanżował mi się zaproszeniem na wieczorne spotkanie „stypowe” (koktajl) przy jednej z pobliskich ulic. Skorzystałem, atmosfera była zgoła „niestypowa”, lecz swobodna i nawet pogodna. Z panem Ignacym Krasickim umówiłem się na wywiad, za kilka dni, w jego biznesowym biurze na Powiślu. Gadaliśmy mile przy czerwonym winie, a przy okazji dowiedziałem się, że jest pełnowartościowym stryjecznym praprapraprapra… stryjecznym wnukiem wielkiego biskupa Ignacego Krasickiego, twórcy „Monachomachii”. Po raz kolejny muza Klio odwdzięczyła mi się takim niby drobnym, ale wartościowym symbolicznie gestem za zainteresowanie jej sprawami.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Fejk niusy

Następny

Znaleźć najlepsze wyjście