19 kwietnia 2024

loader

Na reżysera pasował mnie Spielberg

SAMSUNG DIGITAL CAMERA

W kulturze nie promuje się dojrzałości czy doświadczenia, lecz spontaniczność, luz. Młodość jest sexy, młodość się sprzedaje, wszyscy chorują na młodość – z Janem Komasą, reżyserem, którego film „Boże Ciało” został nominowany do Oscara 2020 w kategorii „Najlepszy Film Międzynarodowy”, w przeddzień ogłoszenia wyników nagród Amerykańskiej Akademii Filmowej, rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Pana „Boże Ciało” zostało nominowane do Oscara, a przede wszystkim bardzo wysoko ocenione przez polską publiczność oraz krytykę. Droga do „Bożego Ciała” prowadziła Pana od „Sali samobójców” i „Miasta ‘44”, więc powróćmy na chwilę do tych dwóch filmów. W „Sali samobójców” wprowadził Pan tak nowy i tak sugestywny ton stylistyczny, że zastanawiano się, czy nie zrewolucjonizuje on języka polskiego kina i nie unieważni dotychczasowego. Jak Pan zamierzył „Salę samobójców”, jako film quasi-fantasy?
Jako film o współczesnej Polsce, jako dramat psychologiczny, ale z użyciem animacji, na skalę niespotykaną dotąd w dramacie, także w kinie światowym. Było to i kosztowne i pracochłonne, więc byłem wdzięczny producentowi, że zdecydował się na ryzykowny eksperyment.
Inspirował się Pan jakimiś filmami?
Wprost nie, ale filmy Larsa von Triera, choćby „Melancholia” czy egzystencjalne dramaty o młodych dojrzewających Gusa van Santa, pozostają w podświadomości. W „Słoniu” postać idzie cały czas w środku kadru, jak w grze komputerowej, pojawia się też na chwilę gra komputerowa. My postanowiliśmy wejść w większe koszty z filmem, który ciężko sprzedać, bo ludzie chodzą do kina pośmiać się albo przeżyć dreszczyk. Dlatego dystrybutor zwykle kręci nosem, gdy słyszy „dramat”. Chyba że jest gwiazda w obsadzie albo film oskarowy. Dlatego gdyby nie determinacja producenta Jurka Kapuścińskiego, ten film by nie powstał.
Opinie o Pana filmie były na ogół entuzjastyczne, choć zdarzały się krytyczne…
Niektórzy twierdzili, że opowiadam o problemach wydumanych, ale to nieprawda. Nie znali tych problemów, bo nie chcieli się dowiedzieć lub udawali, że ich nie ma. Tak jak rodzice głównego bohatera, Dominika.
Do tej pory w głównym nurcie polskiego kina były problemy ludzi dorosłych. Problemy młodych zamykane były w szufladce „kino dla młodzieży”. Sądzi Pan, że wprowadził Pan do centrum tematyki filmowej problemy ludzi w wieku Dominika?
Nie wiem, ale na pewno kult młodości sprawił, że ta grupa wiekowa była nie tylko targetem, ale także tematem kinowym. Kiedyś młodzi chcieli być starszymi, a teraz starsi chcą być młodszymi niż są, niejednokrotnie udają kumpli swoich dzieci. W kulturze nie promuje się dojrzałości czy doświadczenia, lecz spontaniczność, luz. Młodość jest sexy, młodość się sprzedaje, wszyscy chorują na młodość. Tymczasem mój film jest także o dorosłości, stawiam pytania czym ona jest. Rodzice Dominika w pogoni za młodością załgują się w fałszu, nakładają liczne maski, które pod wpływem dramatu zaczynają opadać. Wcześniej wstydzili się swojej dojrzałości, co jest aberracją, czymś wbrew naturze. A przecież młodzi ludzie nie chcą mieć tak naprawdę rodziców-kumpli, z którymi są po imieniu. Wolą nawet słuchać banałów o tym, jak żyć. Potrzebna im jest konfrontacja z dojrzałością, potrzebują nauczyciela, mistrza, autorytetu. Wbrew temu co się powszechnie sądzi.
Do kogo kierował Pan swój film?
Do wszystkich, ale wiem z badań, że najwięcej widzów to nastolatkowie i ludzie dojrzali, mający dorastające dzieci. W najmniejszym stopniu jest to film dla ludzi w moim wieku, czyli trzydziesto, czterdziestolatków, bo są już po okresie dojrzewania, a często jeszcze nie mają dojrzewających dzieci. Czuję, że rzuciłem temat „jak żyć, jak wychowywać, jak być rodzicem, a jak przyjacielem”.
„Sala samobójców” kojarzy mi się z kryształem, przez który można zobaczyć różne zjawiska, patrząc przez niego pod różnymi kątami. Pozostaje w podwójnej opozycji: do takich filmów jak Wajdy, które są dla „starych” oraz dla „młodych hobbystów” czy filmu „Avatar”, który jest dla „młodych” oraz „starych hobbystów”. W dawnym kinie i literaturze zmiany tożsamości, proces zmiany tożsamości pokazywany był jako bolesny, żmudny i długotrwały. W Pana filmie przemiana tożsamości dokonuje się w mgnieniu oka i można co chwilę tę tożsamość zmieniać.
Bo to kompletnie nowa cywilizacja. Jest tyle możliwości, że człowiek przestaje wybierać. Widziałem to u mojej kilkuletniej córki w sklepie z zabawkami. Ja jako dziecko wiedziałem co chcę, a rodzice często nie mogli mi tego kupić. Te problemy potrafił wspaniale ujmować i opisywać profesor Zygmunt Bauman, znakomity badacz i interpretator postmodernizmu. Zawarłem w swoim filmie wiele znaków czasu, metroseksualnych młodych mężczyzn, pomieszanie dnia z nocą, zachwianie naturalnych rytmów. Mój bohater ma wszystko, a wygląda jak człowiek cierpiący na anoreksję. On ma tyle, że nie musi jeść. Dzisiejszych nastolatków cechuje silna selektywność towarzyska, hierarchie i grupy oparte na portalach społecznościowych. Niesłychanie czują konsumistyczny kapitalizm i charakterystyczny dla niego podział ról: pracuję więc bezwzględnie wymagam od innych należytych usług za moje pieniądze. Ja bym nie potrafił zrobić kelnerce uwagi, że kawa jest zimna, machnąłbym ręką, a dla nich interwencja w takiej sytuacji to oczywistość. Obserwuję młodych ludzi. Ich myślenie zmienił internet, który spowodował odejście od tradycyjnego myślenia linearnego, które dawała książka i dawny film, teatr, na rzecz myślenia i fragmentarycznego odbioru świata.
W Pana filmie postacią uosabiająca siłę jest kobieta, Sylvia, manipulująca mężczyzną. Czy to też znak czasu?
Tak, kobiety przejęły od mężczyzn tę tradycyjnie przypisaną im siłę. Zwrócił Pan uwagę, że w kulturze masowej prawie nie ma już męskich bohaterów w typie Gary Coopera czy Roberta Redforda? Nie ma takich typów psychofizycznych. Kobiece widzenie dominuje wszędzie, w architekturze wnętrz, w modzie, w kolorystyce książek i prasy itd. Mężczyźni stają się zniewieściali, rozchwiani, miękcy, elastyczni. Taki jest przecież Dominik z mojego filmu.
Z czego to się bierze?
Mężczyźni tracą testosteron, bo nie muszą walczyć. Przynajmniej w naszej strefie geograficznej, kulturowej.
W wypowiedziach dla mediów odwoływał się Pan do „Cierpień młodego Wertera” Goethego. Dlaczego?
Znalazłem tam model miłości egotycznej, w której miłość jest celem samym sobie. Werter jest zakochany do szaleństwa, ale jest to stan jakby abstrahujący od obiektu zakochania, Lotty, o której się od niego niczego nie dowiadujemy. Widzę, że często podobnie jest u współczesnych nam młodych ludzi. Miłość wykoncypowuje się w wirtualu nawet wtedy, gdy nie ma jej realnego obiektu. Bohater „Sali samobójców” jest jak bohater neoromantyczny, którego dławią własne demony, a nie jak bohater pozytywistyczny, który musi walczyć z zagrożeniami zewnętrznymi.
Nie odnosi Pan wrażenia, że to się wszystko zmienia w tak szalonym tempie, że jeszcze chwila, a świat ludzi dziś dorosłych stanie się kompletnie społecznie anachroniczny i niekompatybilny ze światem młodych ludzi, którzy w bliskiej przyszłości wezmą władzę w społeczeństwie?
To jest nieuchronne i jeszcze nasilą się problemy komunikacji międzypokoleniowej. Starsi ludzie mogą czuć się coraz bardziej wyobcowani w życiu społecznym. Zrodzi to konieczność stworzenia nowego modus vivendi między pokoleniami.
Jeszcze chwila, a Pana, jeszcze relatywnie młodego reżysera, debiutanta, zdetronizują młodsi. Spory między „młodymi” a „starymi” w kulturze to rzecz nienowa, że przywołam XIX-wieczny spór klasyków z romantykami, ale nigdy dotąd nie dokonywało się to w takim szaleńczym tempie….
Ja już to czuję. Dlatego tym bardziej uważam, że warto w kinie ryzykować.
Jak wobec tego zmieniającego się świata może zachować się szkoła z jej tradycyjnym systemem wychowania, ucząca, że trzeba być pilnym, grzecznym, trzymającym się społecznych wzorców?
Musi pogodzić się z tą przemianą cywilizacji i uwzględnić system percepcyjny nowych generacji, inne sposoby uczenia się, fragmentaryczne, klockowe. Musi się upłynnić w swoim przekazie i bardziej być nastawiona na jednostkę. Jeśli się nie zmieni, to kto wie, może być w obecnej postaci zagrożona. Może nie jutro, ale pojutrze. Dodam jednak, że to nie ma nic wspólnego z poszerzaniem permisywizmu. Szkoła powinna dawać z jednej strony swobodę, a z drugiej więcej rygoru. Brzmi to jak sprzeczność, ale tylko pozornie. Swoboda w wyborze drogi życiowej, zainteresowań, samokreacji, a jednocześnie wymaganie w tym konsekwencji. Można znaleźć punkt, w którym te linie, biegnące w przeciwnych kierunkach, spotykają się, przecinają.
Młodzi ludzie odwracają się od klasyki, a Pan powołuje się na wielkie tytuły literackiej klasyki powszechnej, na „Wertera”, „Hamleta”…
I na „Iliadę” i „Odyseję” Homera. W pracy nad projektem filmu fabularnego o Powstaniu Warszawskim towarzyszył mi zamysł, by pokazać je poprzez wizję Homera: Warszawa jako oblężona, płonąca Troja, a główny bohater jako Telemach wędrujący przez to miasto w poszukiwaniu ojca czy jako wędrujący do Itaki Odyseusz. I żeby była też czekająca kobieta, Penelopa, archetyp czekającej żony i matki. Zamyśliłem to jako pieśń o pragnieniu bohaterstwa jak narkotyku, o walce z nieznanym, z przeznaczeniem, z Nemezis. Chciałem oprzeć się na mitach, bo one nie moralizują, ale pokazują mechanizmy rządzące światem, pokazują to, co jest w nas. Takim archetypicznym i bardzo współczesnym bohaterem jest też Hamlet, który udaje szaleńca, aby ocaleć, a którego próbują leczyć na chorobę psychiczną, na którą nie choruje. Żyjemy przecież w społeczeństwie, które wydane jest na pastwę własnych obsesji, na pastwę płynnej egzystencji. Jesteśmy świadkami powstawania nowego społeczeństwa.
Tym sposobem płynnie przeszliśmy do Pana następnego filmu, „Miasto ‘44”. Skąd pomysł, by sięgnąć po temat historyczny, wojenny i także batalistyczny? Po temat uświetniony „Kanałem” Andrzeja Wajdy…
Należę do pokolenia, które nie przeżyło swoich Listopadów, Styczni, Grudniów i Sierpni. To z jednej strony oczywisty dar od losu, ale w części z nas może to rodzić głód przeżycia wielkich spraw. We mnie taka tęsknota była. Stąd pomysł filmu o Powstaniu Warszawskim, wydarzeniu tragicznym i monumentalnym. Przygotowywałem się do niego zanurzając się w tej tematyce, studiowałem książki i filmy o Powstaniu, rozmawiałem z powstańcami. Kiedy przystąpiłem do realizacji tego filmu, przypomniał mi się moment krótkiego zetknięcia się ze Stevenem Spielbergiem na planie „Listy Schindlera”, gdzie mój ojciec zagrał w epizodzie. Miałem wtedy dwanaście lat. Spielberg objął mnie do zdjęcia, a ja powiedziałem mu, że też chciałbym zostać reżyserem. Odpowiedział mi, że pewnego dnia nim zostanę. I jego proroctwo się spełniło, więc czuję trochę tak, jakby pasował mnie na reżysera.
Niejako równolegle uczestniczył Pan w realizacji niezwykłego filmu dokumentalnego „Powstanie Warszawskie”…
Kolor i rozmach „Miasta ‘44” zainspirowały i mnie i innych pomysłodawców i realizatorów do tego, by ożywić te skromne, czarno-białe, bezdźwięczne taśmy dokumentalne, by oczyścić obraz, dać mu kolor, dźwięk, dialogi oparte na odczytywaniu z ruchu warg, a tym samym dać im nowy oddech, uczynić je maksymalnie naocznymi, sugestywnymi.
I doszliśmy do ostatniego Pana filmu, do „Bożego Ciała”. Pytanie o motywację jest pewnie zbyt banalne czy oczywiste…
Kwestie wiary religijnej, katolicyzmu, roli społecznej Kościoła, nadużyć seksualnych księży, należą w Polsce do najbardziej nabrzmiałych, a przez dziesięciolecia prawie nie były tykane przez filmowców. Temat w kinie otworzył swoim „Klerem” Wojtek Smarzowski, on powiedział pierwsze słowo, ja postanowiłem powiedzieć drugie słowo. I tak powstało „Boże ciało”.
Który to film został nominowany do nagrody Oscara 2020 w kategorii „Najlepszy Film Międzynarodowy”. Dziękuję za rozmowę.

Jan Komasa – ur. 1981 roku w Poznaniu, pochodzi z rodziny artystycznej, syn aktora i pedagoga z PWST Wiesława Komasy i wokalistki Giny Komasy, brat wokalistki Marii Komasy, kostiumografki Zofii i śpiewaka operowego Szymona. Zrealizował m.in. nowelę „Warszawa” w „Odzie do radości” (2005), spektakl telewizyjny „Golgota wrocławska” (2008), „Salę samobójców” (2011), „Miasto ‘44” (2014), „Boże Ciało” (2019). Laureat licznych nagród, w tym sześciu nagród za „Salę samobójców” i siedmiu za nowelę „Warszawa”. Za „Boże Ciało” nagrodzony za Najlepszą Reżyserię i Nagrodą Publiczności na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych 2019 w Gdyni. Nagrodzony Srebrnym Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis (2015).
W marcu na ekrany kin wejdzie kolejny film Jana Komasy „Sala samobójców. Hejter”

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Niezbyt czysty zysk zamiast idei

Następny

Flaczki tygodnia

Zostaw komentarz