25 kwietnia 2024

loader

Poświąteczne pisanki

Wielkanocne jajka były, podobnie jak ikony, nie malowane, a mówiono, że pisane, i stąd ich nazwa. A w naszej prasie pisane słowa są często jak zgniłe, niemalowane jaja.

Zawiedzione jaja
Z wielu powodów nigdy nie byłem zwolennikiem prezydenta Trumpa, ale ze sporym zdziwieniem, a później z narastającymi wątpliwościami, przyjmowałem awanturę wkoło zarzucanej mu współpracy z Rosjanami w okresie jego kampanii wyborczej. Moje obiekcje pogłębiały się po każdej pozytywnej opinii Trumpa na temat Putina i szans na „dogadanie się” z Rosją, które zawsze wywoływały, także u nas, nadzwyczajną krytykę.
„Gazeta Wyborcza”, która w antyrosyjskiej szarpaninie propagandowej aktywnie uczestniczy od dawna, piórem Macieja Czarneckiego napisała: „Czwartkowa publikacja raportu o Russiagate przejdzie do historii. Nie tylko dlatego, że zakończyła niemal dwuletnie śledztwo specprokuratora Roberta Muellera, które dotyczyło jednej z najważniejszych spraw w amerykańskiej polityce, i pokazała, jak wiele za uszami ma Trump. Równie fascynujące było to, że stanowiła majstersztyk sztuki PR.”
Najważniejszą sprawą w raporcie prokuratora Muellera było stwierdzenie, że nie wykrył on dowodów na zmowę Trampa i Rosjan w celu wypaczenia kampanii, ale ten fakt, wkoło którego tyle było pisania i oszczerstw, okazuje się mało istotny dla autora. Natomiast prawdę niesie tytuł artykułu: „ O tym dniu będą pisać w podręcznikach” jako o klęsce propagandowych insynuacji i krętactw, także w wykonaniu „GW”.
Jaja paranaukowe
W świątecznym „Newsweeku” na temat tzw. szkodników prowadził Paweł Smoleński rozważania z bardzo utytułowanym prof. Włodzimierzem Borodziejem, który nie wiedzieć czemu, zapewne bez takiego zamiaru, zbliżył się w tej rozmowie do tytułowych bohaterów. Tekst zaczyna się od Lenina, który zdaniem Smoleńskiego nazywał pożytecznymi idiotami „zachodnich dziennikarzy którzy wychwalali bolszewicką Rosję, zamykając oczy na wszystko, co psuło wyidealizowany obraz ojczyzny proletariatu”.
W rzeczywistości Lenin napisał zupełnie coś innego: „Henderson [brytyjski polityk – Z.T.] jest tak głupi jak Kiereński i dlatego jest nam pomocny”, a więc była to opinia nie taka rzadka w świecie polityki. Nadto żaden z radzieckich przywódców nigdy nie używał określenia „pożyteczny idiota”, co nawet przyznaje Wikipedia, pisząc dalej: „Po II wojnie światowej określenie zostało przejęte przez antykomunistów – przede wszystkim amerykańskich – do określania osób i środowisk sympatyzujących z ZSRR i jego polityką”.
Profesor dopowiada: „To figura stara jak świat i polityka. Wszędzie łączą ich dwie cechy. W świetle kryteriów obiektywnych mówią i robią idiotyzmy. I nigdy się do tego nie przyznają.
Mamy wśród nich idealistów… Jest też gatunek idiotów, którzy myślą, że coś na tym ugrają… Bywają też cynicy, którzy realizują swoje interesy, ale udają idealistów… No i są ludzie na taką postawę skazani niejako profesjonalnie.”
Tak rzeczywiście było i jest, ale dlaczego w świetle tych wywodów, głównymi beneficjentami, według rozmówców, był tylko ZSRR a obecnie Rosja, był Stalin i na dokładkę Hitler, a dzisiaj jest nim Putin? Nikogo innego nigdy nie było, mimo, że ta „figura” jest stara jak świat ? Rozmówcom innych przykładów, poza Viktorem Orbánem, jako pożytecznym idiotą dla Putina, zabrakło ?
Otóż byli i są w nadmiarze, ale tak się ich obraźliwie nie nazywa, bo schlebiają i są ślepo zapatrzeni w politykę państw, polityków i wartości tzw. Zachodu, a ten z definicji niejako emanuje głównie dobrem, mądrością i wyjątkową szlachetnością.
Przychodzą na myśl politycy – pożyteczni idioci, którzy uwierzyli prezydentowi USA, że Saddam Hussein ma zdolną do użycia broń chemiczną, wyprawili się wspólnie na Irak i powiesili Saddama, chyba za karę, że znaleźli tylko bezużyteczne badziewie. Inni pożyteczni idioci, ale tylko dla jastrzębi z USA, twierdzą, że państwa bałtyckie są już frontowe – w stanie wojny z Rosją, a kolejni awanturę ze wschodnim sąsiadem uważają za polską rację stanu. Tłumaczyły w swoim czasie rodzime szkodniki, że amerykańska tarcza antyrakietowa w Redzikowie pod Słupskiem służyć ma wyłącznie zwalczaniu irańskiego zagrożenia, inni jeszcze wcześniej uznali neoliberalizm ekonomiczny za najlepszy wybór dla przyszłości Polski, a tłumy, także znanych naukowych, artystycznych i publicystycznych postaci twierdziły, że jak będziemy wolni, to jednocześnie bogaci, szczęśliwi i zdrowi. A dziś, kontynuują ten światły sposób widzenia naszych polskich spraw liczni, także często utytułowani, popierając m. in. PiS-owską naprawę sądownictwa.
Reasumując te paranaukowe ustalenia stwierdzić należy, że pożytecznym idiotą jest ten, który odważy się napisać lub mówić o Rosji cokolwiek dobrego, natomiast postacie wybitne i godne naśladowania piszą o tym kraju tylko źle, i to zapewne tylko z własnej woli. Należy jeszcze dołączyć Chiny, bo nie będą nam jakieś Huaweie lub Lenovy pod nos w galeriach handlowych podsuwać, sami komunizm kultywując.
Zaminowane kłamstwem jaja
Tym razem o rosyjskim podkładaniu miny w związku z II turą ukraińskich wyborów prezydenckich opowiada nieoceniony Wacław Radziwinowicz, ale i on sam ma wątpliwości, czy Kreml finansowo wspierał kontrkandydata Poroszenki (niedawno ta sama „Gazeta Wyborcza” donosiła, że kasa pochodziła od Kołomyjskiego, który ma porachunki z obecnym prezydentem). „Bo dla Moskwy – pisze autor – nie ma nic straszniejszego niż ewentualny sukces tej Ukrainy. Na Kremlu swego czasu bardzo się bano udanych reform, które przeprowadzał prezydent Micheil Saakaszwili. Putina i jego ludzi trwożyły wieści o tym, że w Gruzji udaje się walka z korupcją, podziemiem przestępczym, przebudowa policji”. Poczynania Saakaszwillego były tak doniosłe dla Gruzinów, że postawili go w stan oskarżenia za nadużycia władzy, także przy pomocy zreformowanej policji, i stąd biedak tuła się po dziś dzień po świecie poszukiwany międzynarodowym listem gończym. A samobójczą dla całego kraju minę, w walce o swoje interesy, podłożyli ukraińscy oligarchowie, naśladując, sprzed wieków, nasze rody magnackie nie tylko z Ukrainy.
Pisanki z nadzieją
Wśród licznych materiałów o minionej rocznicy Okrągłego Stołu, i nadchodzącej czerwcowych wyborów z 1989 roku, znalazły się także rozważania prof. Anny Wolff-Powęskiej („GW”. 13-14.04.2019), w których odnalazłem niespotykane gdzieś indziej treści. „Wolnościowe dążenia narodów środkowo-wschodnich były etapem w drodze „na Zachód”. Mimo że wszyscy liczyli na „normalizację”, jej rozumienie i to, jak do niej dojść, było przez różnych aktorów różnie postrzegane. Na końcowy efekt miały wpływ biografie opozycjonistów, ale też partyjnych reformatorów”. I dalej: „Poniewierane dziś hasło Gorbaczowa „Wspólny dom europejski” nie było wówczas czczym sloganem. Wyrażało tęsknoty umęczonych izolacją i życiem za drutami kolczastymi narodów… Większość ówczesnych głównych zachodnich aktorów wydarzeń jest dzisiaj zgodna: Polska potrzebowała i Wałęsy, i Jaruzelskiego. Rozmówcy tego drugiego, nazywanego przez Antoniego Macierewicza „komunistycznym katem Polski”, postrzegali w nim najpierw Polaka, potem komunistę.”
Odnajdują się wreszcie „partyjni reformatorzy” w miejsce komunistów tracących upragnioną władzę, Gorbaczow, którego nowe myślenie skierowane do świata zmieniło zasadniczo optykę widzenia zachodnich przywódców, i także Jaruzelski, pomiatany przez solidarnościowo-prawicowych polityków, który okazał się jednak Polakiem. I jak tu, po takich słowach z nadzieją nie spojrzeć w przyszłość, wierząc, że prawda wróci na tę ziemię, naszą ziemię.
Pisze dalej Pani Profesor: „mimo trwających wiele dekad i z rozmachem finansowanych badań sowietologicznych na Zachodzie nie wypracowano żadnego spójnego planu uwolnienia się od komunizmu. Żadne też rozliczenie z minionym systemem nie stworzyło modelu godnego naśladowania. Nauczyło jednak, że odsunięcie od uczestnictwa w budowie demokracji przegranych elit ustawiało je automatycznie na pozycji przeciwnika systemu”. Ta cała pseudonaukowa sowietologia przypominała wróżenie z fusów, co dowodnie okazało się w latach 1989-1990, ale myli się autorka w końcowej sentencji. Usilne, także ze sporym udziałem „Gazety Wyborczej”, odsunięcie polskiej lewicy od budowy demokracji wcale nie uczyniło jej wrogiem nowego ustroju, a jedynie przeciwnikiem tych, którzy ponownie chcą zostać jedynymi właścicielami Polski.
Pisanki optymistyczne?
Pisze prof. Jerzy Wiatr („Dziennik-Trybuna”, 12-14.04.2019) w tekście „Przezwyciężenie historycznych podziałów”: „Niczego nie wycofując ze swych dawnych wypowiedzi podkreślił on [Radosław Sikorski – Z. T.], że dziś Miller – jak i on – jest obrońcą miejsca Polski w Unii Europejskiej i że obecny spór polityczny dotyczy właśnie miejsca Polski w Europie.
Przypominam to wydarzenie, gdyż w ciekawy sposób prowadzi ono do rozważenia zasadniczej zmiany, jaka na naszych oczach dokonuje się w polskiej polityce. Zmiana ta polega na przezwyciężaniu tak zwanego „podziału postkomunistycznego”, który określał charakter tej polityki po 1989 roku”.
W dalszej części Profesor, w pogłębionej analizie, przedstawił narodziny tego podziału i różne próby jego przezwyciężenia, które niestety – głównie, co należy podkreślić, nie za sprawą lewicy – spaliły na panewce. Autor kończy swoje rozważania takimi oto słowami: „Powstanie wielkiej koalicji nie oznacza przekreślenia naszych życiorysów. My, ludzie ideowo i życiorysowo związani z PRL, nie mamy zamiaru wypierać się własnej drogi. Nieraz krytycznie ocenialiśmy własne błędy, ale mamy prawo do dumy z tego, że w trudnych warunkach podzielonego świata dobrze służyliśmy realizacji polskiego interesu narodowego. Nasi partnerzy – ludzie dawnej opozycji demokratycznej – mają oczywiste prawo do dumy ze swych życiorysów. Spotykając się dziś po tej samej stronie nowego wielkiego podziału politycznego nie zapominamy o historii, ale nie jesteśmy już jej niewolnikami. Na tym polega historyczne znaczenie dokonanego ostatnio wyboru.”
To wszystko prawda, acz rodzą się fundamentalne pytania: czy sukces Koalicji Europejskiej, bo jaki by nie był wynik wyborów do Parlamentu Europejskiego, to osiągnięciem dla niej zawsze będzie, przełożyć się może na skuteczną i wspólną kampanię wyborczą do polskiego parlamentu, mającą za swój główny cel odsunięcie PiS od władzy? I jeszcze drugie, w perspektywie ważniejsze pytanie: czy to historyczne przezwyciężenie podziałów oznaczać może traktowanie lewicy, przynajmniej przez część postsolidarnościowego układu, na prawach równego i przyjaznego partnera w rozwiązywaniu najważniejszych polskich spraw?
Takie piękne pisanki to tylko w Krakowie
Pisał już Rafał Skąpski o prawdziwym krakowskim socjaliście Andrzeju Kurzu, i o uroczystości z okazji Jego 70-letniej społecznej służby. Andrzeja poznałem na początku lat 60., podczas spotkania na studenckim zimowisku ZMS w okolicach Zakopanego. Młody, dobrze wykształcony, otwarty na świat i problemy młodych, uwiódł nas wtedy I sekretarz Krakowskiego Komitetu Miejskiego PZPR. I takim pozostał ze swoją nadzwyczajną aktywnością, mądrością, ale i odwagą przez te następne dziesięciolecia wszędzie tam, gdzie zawodowo i społecznie przyszło mu pracować i działać. W Muzeum Miasta Krakowa, w którym odbyło się, pod patronatem prezydenta Krakowa prof. Jacka Majchrowskiego, to uroczyste spotkanie, kilka lat wcześniej miało miejsce równie ważne wydarzenie podczas którego wspominano postać też socjalisty, wieloletniego przewodniczącego Miejskiej Rady Narodowej w Krakowie, wyjątkowo zasłużonego dla rodzinnego miasta Zbigniewa Skolickiego. Co prawda, mimo wystąpień prof. Majchrowskiego nie przywrócono nazwy zabranej mu ulicy przez prawicowych oszołomów już na początku nowej, lepszej rzeczywistości, ale w dobrej pamięci pozostał.
Bo Kraków, mimo wszystko tak ma, że bliżej mu do prawdy i sprawiedliwszej oceny.

Zygmunt Tasjer

Poprzedni

Nie tak szybko

Następny

Walka trwa

Zostaw komentarz