22 września 2024

loader

Romantycy w bańce codzienności

„Panowie” i „chamy” mieli też swoje prozaiczne sprawy, o których łatwo z perspektywy czasu zapomnieć.

 

Tkwi mi żywo w pamięci wrażenie z lektury pewnego fragmentu listu Zygmunta Krasińskiego, bodaj do Reeve’a, z roku 1843. Tyle ważnych myśli, faktów, spostrzeżeń, ocen opadło na dno mej pamięci i być może nigdy nie doczekają się „wydobycia na światło dzienne”, „przywołania na myśl”, a ten reporterski opis wizyty Zygmunta Krasińskiego u szewca na warszawskim Powiślu co rusz mi się odzywa. Twórca „Nieboskiej komedii” i „Irydiona” opisuje swoją wizytę, z trzewikami małżonki pod pachą, w zrujnowanej kamienicy, w jakimś ponurym otoczeniu, gdzie w warsztacie szewskim przyjmuje go szewcowa, budzi męża, antypatycznego jegomościa, wyraźnie „zmęczonego” jakimś trunkiem. Szewc, po obejrzeniu trzewików arogancko odmawia ich przyjęcia do naprawy dodając burkliwie komentarz, że „panom nie robię”. Pamiętam też wyrażone w liście oburzenie poety, który odpalił chamskiemu szewcowi epitetem „błaźnie”, ale wyszedł od niego jak niepyszny z tymi trzewikami małżonki. Jest w tej scence rodzajowej, których przecież w listach Krasińskiego nie jest aż tak wiele, coś „alegorycznego”, jakiś wyraz jaskrawego kontrast między wielkością i wzniosłością egzystencjalną a trywialnością, pospolitością. Intrygujący jest w tym już sam fakt, że hrabia Krasiński osobiście wybrał się do szewca, gdy mógł posłać kogoś ze służby. Jednak przede wszystkim jest w tej scenie spektakularne przeciwstawienie – wielki poeta, myśliciel, arystokrata z jednej strony, a z drugiej agresywna pospolitość w osobie podpitego, gburowatego i butnego szewca. Nie to, bym się pięknoduchowsko opowiadał za przedstawicielem elity przeciw reprezentantowi ludu – co to, to nie. Ba, nawet mi ta ludowa, niepokorna arogancja szewca wobec wielkiego pana, do pewnego stopnia zaimponowała. W tamtych czasach to było coś. Może było w tym jakieś odległe, zachowane w świadomości miejskiego plebsu, echo roli historycznej, jaką odegrał jego kolega po fachu, mistrz szewski Jan Kiliński? W końcu też bez tej arogancji ta scenka nie miałaby takiego smaku i takiej wymowy. Najzwyczajniej ten rodzajowy, obyczajowy, ciekawie, obrazowo skonstruowany epizod przemówił mi do wyobraźni jako – już to wcześniej zauważyłem swoista „alegoria”, może trochę po gombrowiczowsku widzianej opozycji „wyższości” i „niższości”, „wzniosłości” i „pospolitości”.
Oczywiste więc, że z pasją zabrałem się do lektury znakomitego zbioru tekstów pod redakcją Olafa Krysowskiego i Tomasza Jędrzejewskiego, o „Życiu codziennym romantyków”. Już rzut oka na jeden z detali okładki (fragment obrazu Constantina Hansena „Grupa duńskich artystów w Rzymie” z 1837 r) wprowadził mnie w zagadnienie zwykłości, codzienności w życiu wzniosłych z definicji romantyków. Stopa jednego z artystów obuta jest w but, który do złudzenia przypomina współcześnie, czyli obecnie produkowane męskie mokasyny. Nie podejrzewałem, że taki model był dostępny już w latach trzydziestych XIX wieku.

 

„Życie codzienne romantyków”, pod red. Olafa Krysowskiego i Tomasza Jędrzejewskiego, wyd. Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2017, str. 234, ISBN 978-83-65667-45-8

We wstępie do zbioru Tomasz Jędrzejewski zwraca uwagę, że sama powtarzalność, zwyczajność i rutynowość „stanowi dla romantyczności przeciwny biegun. Z drugiej strony zauważa też, że w romantyzmie była też jednak „świadomie przeżywana codzienność”, po części jako forma zobaczenia „ideału w negatywie”, ale po części poprzez wykorzystanie materialności jako narzędzia do estetyzacji swojego otoczenia (wystrój mieszkań (Słowacki) czy pałaców (Krasiński). Jędrzejewski cytuje też Anetę Mazur ze wstępu do pracy „Codzienność w literaturze XIX (i XX) wieku”, która zauważyła, że to romantyzm właśnie, przez swoje szaleństwo ucieczki w rejony niedostępne dla codziennych doświadczeń, powołał do natarczywego istnienia tę sferę rzeczywistości. Wcześniej codzienność nie istniała w sztuce jako odrębny wymiar ontologiczny i epistemologiczny; jej impulsy roztapiały się w szeroko rozumianej, symbolicznej reprezentacji świata. Owszem, były wyjątki – malarstwo holenderskie, karnawałowe konwencje „świata na opak” czy epizodyczny mimetyzm tropiony przez Auerbacha – ale wielka ekspansja tematów, problemów oraz toposów codzienności dokonała się właściwie dopiero niespełna dwa wieki temu”. To prawda, nawet w tak osadzonej w rodzajowości, pospolitości, zwyczajności starożytnej komedii greckiej (n.p. Arystofanes) brak jest wyodrębnionej jako odrębna warstwa utworów tkanki codzienności materialnej, nieobecne są przedmioty, czynności codzienne, brak jest jej mimetycznej wyrazistości, właściwie można ją sobie dopowiadać wyobraźnią, domysłem. Nie ma jej w gruncie rzeczy także w tak – wydawałoby się – osadzonych w zwyczajności i pospolitości sztukach Szekspira czy Moliera. Ani szkatułka Harpagona ani postacie i epizody ludowe w ich dziełach nie mają wymiaru prawdziwie ontologicznego czy epistemologicznego, są jedynie znakami. Codzienności pojmowanej tak, jak ją dziś pojmujemy w sztuce nie ma także w XVII-wiecznym „Don Kichocie Cervantesa czy oświeceniowej powieści XVIII-wiecznej. Występuje tam ona jako skonwencjonalizowane tło, a nie jako kategoria autonomiczna czy wyraz świadomego mimetyzmu. Lektura piętnastu szkiców może dać czytelnikowi wiedzę o tym jak mieszkał i pomieszkiwał Juliusz Słowacki, jak studiował prawo w Wilnie i jak wyglądała jego śmierć oraz dwa pogrzeby (paryski i krakowski), o Opinogórze rodu Krasińskich w „bezładzie i ruinie”, o życiu religijnym hrabiów Tarnowskich, o codzienności pełnego wzniosłości towianistycznego Koła Sprawy Bożej, o poglądach Cypriana Kamila Norwida na małżeństwo, o „materacowej krypcie Heinego”, a nawet o „politycznych uwarunkowaniach mody niemieckiej”. Zbiór kończy szkic o „klubie haszyszystów i sztucznych rajach romantyków”. Jak wskazują już same tytuły szkiców, nie są to klasyczne dysertacje literaturoznawcze, czy tym bardziej polonistyczne, a poza tym problematyka tekstów wykracza poza powszechnie znane romantyczne uniwersum lub sytuuje się na jego obrzeżach. Jednak właśnie to niekonwencjonalne spojrzenie na romantyzm czyni lekturę tego tomu fascynującym.
Warszawa, miasto romantyczne
Pamiętam sprzed ponad trzydziestu lat lekturę znakomitej, klasycznej już pracy Aliny Kowalczykowej „Warszawa romantyczna” (1987). W międzyczasie miałem pobieżny tylko kontakt z „Romantykami i Warszawą” Stanisława Makowskiego i pracami Stefana Kawyna, ale okazja do prawdziwego i trochę sentymentalnego powrotu do tych fascynujących „klimatów”, bo ukazał się – pod redakcją Olafa Krysowskiego – zbiór szkiców poświęconych romantyzmowi warszawskiemu, rozpiętych chronologicznie między wczesnym jego okresem, jeszcze epoką dominacji orientacji klasycystycznej, u samego progu Królestwa Polskiego, a jego okresem schyłkowym, mocno już epigońskim, sporo już lat po śmierci Trójcy Wielkich Romantyzmu Polskiego. Wskazanie roku 1864, czyli upadku Powstania Styczniowego jako kresu romantyzmu warszawskiego odbieram jako – zawartą implicite w tytule – sugestię, a może nawet wskazanie, że to tragiczne powstanie było ostatnim wielkim owocem panowania świadomości romantycznej wśród polskiej elity patriotycznej. Lekturę zbioru rozpocząłem od szkicu o tematyce korespondującego tematycznie z wyżej omówionym zbiorem poświęconym codzienności życiowej romantyków, czyli od szkicu Katarzyny Westermark „Poeta-urzędnik. Juliusz Słowacki w Komisji Rządowej Przychodów i Skarbu w Warszawie 1829-1831”, który celnie wpisywałby się w przedstawiony wyżej zbiór poświęcony codziennemu życiu romantyków. Górny i chmurny Wielki Wieszcz jawi się w tym szkicu jako skromny urzędnik w zarękawkach, „bezpłatny aplikant” pracujący najpierw w kancelarii, składzie druków i dzienniku głównym a później w sekcji wypłat i mozolnie sporządzający rozmaite notatki i raporty, a po godzinach pracy bywający na towarzyskich ewentach lub piszący w zaciszu domowym wiersze i dramaty („Mindowe”, „Maria Stuart”). Interesującym wątkiem jest wątek nudy, którą Słowacki niejako świadomie uprawiał jako stylizowaną konwencję epoki. Zbiór rozpoczyna rekapitulacja fundamentalnego tematu epoki, jakim był spór klasyków z romantykami, a w dalszej kolejności rozważania o krytyce w poszukiwaniu nowoczesności, o istocie aktu twórczego w ujęciu Maurycego Mochnackiego, o bajkach Juliana Ursyna Niemcewicza, o imaginarium śmierci w poezji Romana Zmorskiego. O bardzo mało znanym poecie Sewerynie Fillebornie, a także frapujący szkic Anny Marii Dworak „Bratobójcza rzeź” na ulicach Warszawy 15 sierpnia 1831 roku w świetle relacji pamiętnikarskich”, poświęcony samosądom ludowym na osobach uznanych za zdrajców ojczyzny u schyłku Powstania Listopadowego, swoistemu powtórzeniu warszawskich wieszań z maja i czerwca 1794 roku z okresu Insurekcji Kościuszkowskiej. Oba zbiory trafiają w renesans zainteresowania romantyzmem, rozumianym nie jako kanon lektur szkolnych, ale jako fascynującym prądem kulturowym, duchowym, estetycznym, psychologicznym, w którym może dopiero dziś możemy wyraźniej niż jeszcze kilkadziesiąt lat temu dostrzec prefigurację, na zasadzie zjawiska avant la Littre, naszej współczesności.

 

„Romantyzm warszawski 1815-1864”, wyd. Wydział Polonistyki Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2016, redakcja naukowa Olaf Krysowski, str. 487, ISBN 978-83-64111-35-8

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Jak Włochy pokochały pajaca

Następny

Czy wynajem zaspokoi głód?

Zostaw komentarz