29 marca 2024

loader

Teatralny wędrowiec

Paweł Nowisz – ur. 15 stycznia 1940 w Warszawie – aktor. W 1963 roku ukończył studia na Wydziale Lalkarskim PWST w Krakowie, a rok później, w 1964 roku ukończył studia na Wydziale Aktorskim tejże szkoły. W 1966 roku otrzymał nagrodę dla młodego aktora za rolę Księdza w „Dziadach” na VI Kaliskich Spotkaniach Teatralnych. W roku 1972 otrzymał lubelską „Srebrną Maskę. W 1974 roku otrzymał 2 nagrody: nagrodę artystyczną wojewody lubelskiego i nagrodę WRN w Lublinie. Występował w teatrach: Polskim w Bielsku-Białej (1964 – 67), Śląskim im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach (1967 – 68), im. Juliusza Osterwy w Lublinie (1970 – 75), Współczesnym we Wrocławiu (1975 – 79), im. Stefana Jaracza w Łodzi (1979 – 81), Narodowym w Warszawie(1981 – 85), Nowym w Warszawie (1985 – 93), Rozmaitości w Warszawie (1991), Teatr im. Aleksandra Fredry w Gnieźnie (1992), Szwedzka 2/4 w Warszawie (1994), Na Woli w Warszawie(1995 – 98), Współczesnym w Warszawie (1995, 2002), Muzycznym w Lublinie (2002). W Teatrze Telewizji m.in. w: „Cnota uciśniona” (1970), „Stara kobieta wysiaduje” T. Różewicza (1976), „Villa dei Misteri” H. Kajzara (1983), „Maestro” J. Abramowa (1989), „Cezar i Pompejusz” H. de Montherlanta (1996), „Prymas w Komańczy” (2010). „W filmie m.in. „Indeks” (1977) i Kung fu” (1979) J. Kijowskiego (1977), „Wodzirej” F. Falka (1975), „Rozmowy kontrolowane” S. Chęcińskiego (1991), „Kiler” J. Machulskiego (1997), „Różyczka” J. Kidawy (2010). W serialach m.in. „Zmiennicy”, Królewskie sny”, „M jak miłość”, „Kryminalni” a ostatnio „Blondynka”.

Z PAWŁEM NOWISZEM rozmawia Krzysztof Lubczyński.

Raczej rzadko się zdarza, żeby warszawiak z urodzenia znaczną część życia spędził poza Warszawą, zwłaszcza jako aktor. Przecież od zawsze tu właśnie zewsząd ciągną ambitni artyści w poszukiwaniu szansy. Tymczasem Pan przez lata wędrował przez teatry – Bielsko, Lublin, Wrocław, Łódź. Jednocześnie nigdy nie dał się Pan zepchnąć do pozycji prowincjonalnego aktora, znanego tylko garstce ludzi w swoim mieście. To przypadek czy ponosił Pana temperament, ciekawość nowych doświadczeń?

Wędrowałem, ale w końcu zawędrowałem z powrotem do Warszawy i od razu do Teatru Narodowego. Różnie bywało. Po jakimś czasie obecności w teatrze popada się w szufladę, rutynę, a idee czy kategorie estetyczne, które na początku fascynowały, stają się nieświeże. Poza tym ludzie, z którymi pracuje się zbyt długo, przestają inspirować. Z tego powodu przynajmniej raz odszedłem, wbrew tak zwanej logice, z teatru, gdzie miałem pod każdym względem znakomite warunki, do warunków gorszych, ale z potrzeby zmiany powietrza. Bez zmian aktor staje się zdrewniałą teatralną maszyną. Helmut Kajzar, z którym dużo pracowałem mówił mi: „Tylko nie graj tak, jak codziennie. Graj inaczej, świeżo, nie naciskaj starych guzików”. Nie wyobrażam sobie, jak mógłbym funkcjonować w dawnym teatrze, gdzie każdy latami miał swoje miejsce jako tragik, amant czy charakterystyczny i piłował w nieskończoność tę działkę.

Boi się Pan nudy i rutyny?

Boję się. Jest dla mnie dokuczliwa w życiu, ale sztuce to katastrofa. Dlatego tak ważna jest inwencja ze strony reżysera czy aktora, która jakąś nudna, płaską sytuację nagle rozświetla i czyni ciekawą. Takim inspiratorem był choćby Helmut Kajzar. Natomiast w tzw. prowincjonalnych środowiskach teatralnych występowało wtedy zjawisko zasiedzenia, utkwienia w tej prowincjonalności. Byli tacy, którzy się w tym dusili, jak np. bohater filmu Agnieszki Holland „Aktorzy prowincjonalni”, ale i tacy, którzy doskonale czuli się w atmosferze spokojnego życia w niezbyt wielkim mieście, z dość wysokim statusem miejscowego artysty. Tak było na przykład w znanym mi Lublinie, gdzie skądinąd wybitni aktorzy zadowalali się siedzenie tam przez całe życie i ani myśleli je opuszczać. Dziś to zjawisko jest rzadsze, bo ludzie stali się bardziej mobilni, prawie nie ma zasiedziałych kręgów artystycznych. Bo pieniądz wszystko wprawia w ruch.

I właśnie w Lublinie pojawił się Pan w 1970 roku. To był bardzo ciekawy okres tamtejszego Państwowego Teatru im. Juliusza Osterwy, którym kierował wtedy Kazimierz Braun…

Bardzo ciekawy, utalentowany eksperymentator. Na teatrze tradycyjnym to on się znał moim zdaniem słabo, ale był bardzo twórczy w nowym języku teatralnym. Jego „Akt przerywany” Tadeusza Różewicza zrobił szum na cały teatralny kraj. Było to trochę za dużo jak na zaściankowy mocno Lublin, ale dla teatru i aktorów bardzo rozwijające. Inna sprawa, że Braun wystawiał jednocześnie dużo klasyki, Mickiewicza Fredrę, Gogola, Słowackiego, Wyspiańskiego, Mrożka „Szcęśliwe wydarzenie”, gdzie zagrałem Przybysza, nawet Bałuckiego, czy „Otella” Szekspira, gdzie zagrałem Jagona. Zrobił nawet widowisko z „Robinsona Crusoe” dla młodego widza, a ja w jego bardzo tradycyjnie wyreżyserowanym „Dożywociu” Fredry zagrałem Łatkę i był to kawał starego, tradycyjnego „tyjatru”.

Potem wędrował Pan po scenach krajowych…

We Wrocławiu w tamtejszym Teatrze Współczesnym ponownie spotkałem się z Kazimierzem Braunem, który tam się przeniósł i kontynuował swoje koncepcje. Zacząłem tam od jednej z najważniejszych dla mnie ról, Shauma w „Annie Livii” według Joyce’a. Byłem tam do 1979 roku, aż odkrył mnie Adam Hanuszkiewicz i zaprosił do Teatru Narodowego, gdzie w 1980 roku zadebiutowałem u niego w widowisku według „Dekamerona” Bocaccia. Losy związały mnie z Hanuszkiewiczem na kilkanaście lat, bo po jego odejściu z Narodowego w 1982 roku, zaprosił mnie do swojego Teatru Nowego, przy Puławskiej. W międzyczasie trochę współpracowałem z łódzkim Teatrem im. Stefana Jaracza. Od początku lat dziewięćdziesiątych gram głównie gościnnie, w różnych teatrach, np. w warszawskim Współczesnym, w Rozmaitościach (TR), na Woli.

Gdzie Pan „złapał” bakcyl aktorstwa?

W liceum im. Tadeusza Reytana w Warszawie, ale wbrew schematowi, że w wyniku inspiracji nauczyciela polonisty czy wciągnięcia się w szkolny teatr. Nie, po prostu oglądałem różne filmy, podziwiałem aktorów i bardzo mi się spodobała perspektywa pójścia w ich ślady.

Dlaczego mieszkając w Warszawie zdecydował się Pan na krakowską szkołę teatralną?

Zdawałem najpierw do warszawskiej, ale się nie dostałem. Spróbowałem ponownie do krakowskiej i tym razem mi się powiodło. Krakowskie czasy studiów pozostały mi w pamięci jako okres piękny. To było jeszcze przed tym wielkim zajaśnieniem tego miasta na cały kraj, dzięki dokonaniom głównie Starego Teatru i inscenizacji Wajdy, Jarockiego, Hubnera z początku lat siedemdziesiątych. Kraków był jeszcze trochę zamknięty w sobie, zasklepiony w krakowskości, trochę zapleśniałej, konserwatywnej. Już jednak, głównie wokół Piwnicy pod Baranami i Piotra Skrzyneckiego, gromadziło się środowisko ludzi bardzo niekonwencjonalnych, inteligentnych, twórczych, wrażliwych, którzy zaczęli tworzyć nową, specyficzną atmosferę tego miasta. Tym, co rodziło się na moich oczach, za chwilę cała Polska się zachwyciła. Dlatego, choć urodziłem się w Warszawie i przez lata pracowałem w różnych miastach, to moja dusza jest krakowska. Zauważyłem na przykład, że inne rzeczy mi się podobają niż wielu kolegom ukształtowanym w Warszawie. Na przykład inaczej podchodzę do poezji i do klasyki, bo w Krakowie przykładano do nich większą wagę. Inna sprawa, że coraz mniej jest to aktorowi potrzebne przy obecnym kursie na bełkotliwą „naturalność”, „prawdziwość” mowy i zachowań. Jednak co bym nie robił, w teatrze, filmie czy telewizji, osadzenie w zawodzie mam krakowskie.

Pracuje Pan z młodymi aktorami. Czym różnią się od Pana pokolenia?

Są znacznie mniej nastawieni na poezję i klasykę. Częściej bywają nonszalanccy dykcyjnie, a poza tym są znacznie bardziej niż starsze, czyli moje pokolenie, nastawieni na służbę sztuce aktorskiej. Nam to na studiach wpajano, choćby krakowski dziekan Eugeniusz Fulde. O służbie teatrowi mówiono niemal tak, jak dziś o służbie zdrowia. Inna sprawa, że wielu starszych kolegów czasem w deklaracjach przesadza z tym swoim „świętym” podejściem do aktorstwa jako służby i że część z nich nie wyszła na tej służbie najlepiej. Odeszła z zawodu albo w nim zgorzkniała z braku sukcesów i satysfakcji zawodowych. Tym bardziej zadziwia mnie napór młodych na ten zawód. Za moich czasów zdawało po kilkunastu kandydatów na jedno miejsce i uważało się, że to jest strasznie dużo. Dziś jest ich około setki na jedno miejsce, bo na kilkanaście miejsc na pierwszym roku próbuje się dostać ponad tysiąc osób. Obłęd. Z drugiej strony, no cóż, rozumiem młodych ludzi – pewnie szukają atrakcyjnego zawodu, liczą na sławę i pieniądze.

I przeliczą się…

Przeliczy się 99 procent z nich. Tym bardziej, że warunki w tym zawodzie z pewnego punktu widzenia zmieniły się na gorsze. Oczywiście, jak się już trafi na złotą żyłę, to pieniądze są nieporównywalnie większe od tych z dawnych czasów. Nieporównywalnie większy jest też generalny rynek pracy dla aktorów, jest wiele seriali, jest reklama. Jednak na przykład kiedyś, jak młody aktor dostał angaż na prowincji, to małymi krokami mógł dojść do uznania krajowego, ponieważ dyrektorzy ze stolicy i większych ośrodków obserwowali, co tam się dzieje, wyszukiwali talenty. Wtedy w ogóle interesowano się pracą innych. Twórcy teatru byli także widzami. Dziś tego w zasadzie nie ma, dziś każdy patrzy tylko na swój ogródek. Ja po krakowskim dyplomie zostałem zabrany do Bielska-Białej przez reżysera Mieczysława Górkiewicza, u którego robiłem dyplom i który został tam dyrektorem. Zadebiutowałem tam w 1964 roku jako Arfon, Harfiarz w „Lilii Wenedzie” Juliusza Słowackiego I krok po kroku, przechodząc z teatru do teatru, zostałem w końcu aktorem Narodowego w Warszawie. Dziś, jeśli się aktora nie zobaczy w filmie czy telewizji, nie ma on szans na to by ruszyć z miejsca. Dlatego do Warszawy przyjeżdżają tysiące młodych ludzi, wynajmują jakiś kąt i chodzą po castingach licząc na szczęście.

Zagrał Pan dziesiątki ról w wielu teatrach. Może Pan wskazać którą, jako szczególnie ważna dla Pana?

To dość trudne przy takim stażu. Wspomnę jednak „Kwiaty dla Algernona” według amerykańskiego autora Daniela Keyesa w reżyserii Pawła Kędzierskiego. Główną postacią jest niedorozwinięty człowiek, który wskutek operacji staje się geniuszem, ale potem z wolna wraca do swojego pierwotnego stanu. Pokazać tę ewolucję, to rzadkie zadanie aktorskie. Szeroki wachlarz możliwości. I ono mi właśnie przypadło w udziale. Chyba z sukcesem.

Dziękuję za rozmowę.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Cała nadzieja w skoczkach

Następny

Ten desperat Witkacy

Zostaw komentarz