7 listopada 2024

loader

W szczelinie czasu

Kruchość świata materialnego uderza na każdym kroku. Tysiące razy doświadczamy w swoim życiu sytuacji, w której konfrontujemy się albo ze zniknięciem miejsca w jego dawnym kształcie, który znaliśmy choćby od dzieciństwa, a który uległ anihilacji choćby z powodu jakichś wyburzeń albo radykalnej przebudowy. Tak mi się zdarza, gdy odwiedzam swój rodzinny Lublin.

Podobnie często konfrontujemy się z miejscami przemienionymi przez czas i historię, ale takimi, których dawnego kształtu z przyczyn metrykalnych nigdy nie dane nam było poznać.
To doświadczenie częste nawet w takich „wiecznotrwałych” miastach jak Paryż czy Rzym. Bo jakże niewiele zostało ze średniowiecznego Paryża, który był jeszcze scenerią choćby „Trzech muszkieterów” Aleksandra Dumasa-Ojca czy „Nędzników” Wiktora Hugo, tego średniowiecznego Paryża, zburzonego w latach siedemdziesiątych XIX wieku na polecenie barona Haussmanna. Tak jak nic prawie, poza nędznymi resztkami fundamentów w tunelu metra Bastille i kilku głazów, które tkwią na jednym z pobliskich skwerków – sq. Henri-Gallieni – zostało z Bastylii. Idąc via della Conziliazione w Rzymie idzie się przecież po widmie dawnej, gęsto zabudowanej dzielnicy, podobnej do Trastevere, która od strony poludniowej stykała się z placem świętego Piotra i która zniknęła w latach trzydziestych XX wieku za sprawą kilofów Mussoliniego.
W końcu przecież także starożytne Forum Romanum jest tylko rozpaczliwą resztką przeszłości, choć nikt go nigdy nie zbombardował. A cóż dopiero powiedzieć o Warszawie, której dawny kształt został, poza relatywnie nielicznymi kwartałami i pojedynczymi ostańcami, na proch starty z powierzchni ziemi?
Wspominam o murach, a cóż dopiero powiedzieć o ludziach? I prawdę mówiąc nawet w najspokojniejszych miejscach globu, materialnych śladów przeszłości jest nieporównanie mniej aniżeli obiektów współczesnych. To co dawne – tkwi jako cicha mniejszość w morzu hałaśliwej teraźniejszości.
Ale właśnie taki stan rzeczy prowokuje niektórych do odnajdywania kształtów i egzystencji już nieistniejących. Przypomina to wywoływanie duchów. Coś takiego zrobiła Aleksandra Domańska, w mikroskali fragmentu warszawskiej ulicy Grzybowskiej nr 6/10 i jej okolic. Stoi tam od lat sześćdziesiątych, na Osiedlu za Żelazną Bramą gomułkowski blok, w którym mieszka jej babcia i właśnie patrząc na miasto z tego bloku wpadła Domańska na myśl, by odtworzyć świat, który istniał tu do maja 1943 roku.
Jednak nie zrobiła tego w rozpowszechnionej formie buchaltersko drobiazgowych, niezmiernie trudnych w lekturze wypisów ze źródeł, które obficie uprawia choćby wydawnictwo IPN.
Domańska także skorzystała z licznych źródeł, takich jak książki telefoniczne, księgi handlowe, listy, pamiętniki, plany architektoniczne, mapy miasta, nawet rachunki za gaz, ale opierając się na tej przyziemnej materii nadała odnalezionym przez siebie licznym okruchom i widmom po zaginionym świecie charakter eseju-poematu-opowieści. Odtworzyła ten świat i realistycznie i subiektywnie, ale i z na tyle intensywną sugestywnością, że jawi się on z autentyczną naocznością.
Nie ograniczyła się przy tym jedynie do okresu okupacji niemieckiej i czasu getta, ale wiąże go z epoką je poprzedzającą, czasem dwudziestolecia międzywojennego z całym jego kulturowym, duchowym kolorytem.
Pojawia się tu bowiem i Marinetti z jego „manifestem futurystycznym” i – paradoksalnie – Le Corbusier, którego uczniowie, architekci żydowskiego pochodzenia, jak Roman Sigalin działali w przedwojennej Warszawie wbrew jego ideom, by móc je do pewnego stopnia realizować dopiero po tym, jak pacyfikator warszawskiego getta Jurgen Stroop wysadził w powietrze żydowską dzielnicę i synagogę na Tłomackiem. SS-obergruppenfuhrer Stroop w roli nieświadomego odźwiernego, otwierającego drogę ideom Le Corbusiera na ulice Warszawy…
Straszliwy i szyderczy paradoks historii….
Tym większy, że idee architektoniczne Le Corbusiera ożywiały w głowach wspomnianych architektów, gdy patrzyli na straszliwie ciasne i klaustrofobiczne ulice żydowskich dzielnic ze sławnymi Nalewkami na czele.
Na koniec, dla dania wyobrażenia, jak Domańska konstruuje swój obraz świata zaginionego, zacytuję taki oto fragment, w którym opisuje swoją wędrówkę jako turystka w grupie oprowadzanej przez przewodnika: „Pasaż znajdujący się wewnątrz nowoczesnego gmachu okazał się dawną, opiewaną niegdyś ulicą Gnojną, prowadzącą na targowiska skupione wokół placu Żelaznej Bramy, a jedno z drzew na nieistniejącej Krochmalnej okazało się rosnąć dokładnie w miejscu, gdzie stał niegdyś dom, w którym mieszkał w dzieciństwie Isaac Bashevis Singer!
Zatrzymawszy się pod tym drzewem i spoglądając w stronę mojej Grzybowskiej 6/10, zdałam sobie sprawę, ze wyglądając przez okno swego pokoju i patrząc trochę po skosie w lewo, widział on to miejsce, o które ja dziś pytam”.
Dlaczego padło w tym passusie sformułowanie „nieistniejącej Krochmalnej”, skoro przecież i dziś ta ulica istnieje?
A pada nieprzypadkowo, bo współczesna część jej trajektorii uległa po wojnie zmianie. Warszawska specjalność – wędrówki ulic jako pokłosie jej tragicznej historii. Bo poza wszystkim opowieść-esej-poemat Aleksandry Domańskiej zawiera w sobie składniki gatunku detektywistycznego, nie tylko wtedy, gdy tropi wyznaczone obiekty, ale i wtedy, gdy napotyka na zagadki zupełnie nieoczekiwane.
Wspaniała lektura. Rekomenduję ją najgoręcej.

Aleksandra Domańska – „Grzybowska 6/10. Lament”, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2016, str. 294, ISBN 978-83-65369-09-3

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Rodzime pokłosie głośnej afery

Następny

Ciągle jestem w biegu

Zostaw komentarz