Czy pewnego dnia nasze miejsce zastąpi maszyna? Strach przed postępem technicznym jest stary jak świat.
Prawie każdy zapewne słyszał życiowe motto Ferdynanda Kiepskiego – pijaka, lenia i pełnoetatowego nieroba. „W tym kraju nie ma pracy dla ludzi z moim wykształceniem” – zwykł mawiać Ferdek ponaglany przez Halinkę do znalezienia jakiegokolwiek zatrudnienia. Lecz mało kto wie, że w zamierzchłych czasach swojej aktywności zawodowej pan Ferdynand był operatorem saturatora.
Abstrahując od indywidualnych wad, Ferdek Kiepski jest typową ofiarą postępu technologicznego, w przypadku polskim wzmocnionego zmianą systemu gospodarczego po roku 1988 (tj. od czasu tzw. ustawy Wilczka) – zauważa Krzysztof Kolany, główny analityk portalu Bankier.pl. Saturatory zostały bowiem wyparte z polskich ulic przez butelkowaną wodę mineralną i gazowane napoje.
Przez ostatnie kilkadziesiąt lat podobny los spotkał wiele zawodów, które dla naszych antenatów stanowiły oczywisty element codzienności. Dziś coraz trudniej o introligatora, kaletnika, szewca, krawca, kuśnierza, a nawet stolarza, zduna czy zegarmistrza. Tych rzemieślników wyparła tania i zautomatyzowana produkcja przemysłowa, często lokowana w krajach o bardzo niskich kosztach pracy. Często taniej jest zakupić nowy sprzęt niż dokonać nawet niewielkiej naprawy starego.
Niepotrzebni muszą odejść
Za sprawą automatyzacji spadło zapotrzebowanie na klasycznych robotników przemysłowych. Dziś nawet człowiek pracujący przy taśmie produkcyjnej na ogół jest wykwalifikowanym specjalistą, którego wytrenowanie zajmuje miesiące lub lata. Niewidoczny na co dzień postęp technologiczny sprawia, że już za kilka lub kilkanaście lat lista wymierających zawodów może się zdecydowanie wydłużyć. W fabrykach roboty powoli zastępują ludzi, a wiele firm prowadzi prace nad technologią umożliwiającą wyeliminowanie etatów kierowców, maszynistów czy pracowników rolnych.
Wbrew pozorom nie jest to nowy trend, lecz zjawisko znane od początku rewolucji przemysłowej, gdy rzemieślnicy (luddyści) niszczyli maszyny „zabierające im pracę”. W XIX wieku wynalazek telegrafu wyeliminował z rynku pracy konnych kurierów. Kilkadziesiąt lat później znających alfabet Morse’a telegrafistów zastąpiły telefonistki, które musiały wiedzieć jedynie gdzie włożyć odpowiedni kabel, aby połączyć rozmówców. Rewolucja cyfrowa zabiła i ten zawód, lecz chyba nikt nie tęskni za ludzkimi operatorami central telefonicznych.
Inna rewolucja – tym razem motoryzacyjna – doprowadziła do wymarcia zawodów woźnicy, forysia czy stangreta. Konie zostały wyparte przez pojazdy spalinowe, które z kolei potrzebują mechaników, sprzedawców oraz inżynierów i robotników drogowych.
Gdy na początku XX wieku w Ameryce Północnej i Europie Zachodniej praktycznie wyeliminowano analfabetyzm, pojawiły się nowe miejsca pracy dla księgarzy i bibliotekarzy. Dziś za sprawą Internetu są to zawody na wymarciu. Każdy może zamówić książkę bez wychodzenia z domu, a dostarczy ją kurier… lub w przyszłości dron czy inny automat – uważa Krzysztof Kolany z Bankiera.pl.
Dyskretny urok zerowych stóp
Współcześnie lista zawodów zagrożonych wydłuża się nie tylko za sprawą postępu technicznego i organizacyjnego, ale też ze względu na zerowe lub wręcz ujemne stopy procentowe w krajach rozwiniętych. Jeśli kapitał jest dostępny praktycznie za darmo, to opłaca się wdrożyć nawet najbardziej kapitałochłonną technologię, aby zaoszczędzić na kosztach pracy.
„Jeśli oczekiwano by, że realne stopy procentowe będą ujemne w nieskończoność, to prawie każda inwestycja byłaby opłacalna. Na przykład przy ujemnej (lub choćby zerowej) stopie procentowej opłacałoby się wyrównać Góry Skaliste, aby zaoszczędzić nawet niewielkie ilości paliwa zużywanego przez pociągi i samochody, które muszą pokonać górskie przełęcze” – napisał na swoim blogu nie kto inny jak sam Ben Bernanke – były prezes amerykańskiej Rezerwy Federalnej.
W ten sposób polityka banków centralnych deklarujących za cel „wsparcie gospodarki” i spadek bezrobocia prowadzi do skutków odwrotnych od deklarowanych. Nikt jeszcze nie zbadał, w ilu miejscach roboty zastąpiły ludzi, ponieważ właściciel fabryki otrzymał tani kredyt dzięki Rezerwie Federalnej czy Bankowi Japonii – komentuje Krzysztof Kolany z Bankiera.pl.
Bogatą bazą danych, sięgającą ponad 150 lat wstecz, na temat liczebności poszczególnych zawodów dysponują Amerykanie. W roku 1850 połowa mieszkańców USA pracowała w rolnictwie. Jeszcze na początku XX wieku w Ameryce żyło 10 milionów farmerów. Dziś jest ich ponad milion, a jednak wytwarzają zdecydowanie więcej żywności niż ich dziadowie i pradziadowie. Ekonomiści nazywają ten fenomen wzrostem efektywności. Choć w ciągu stu lat populacja amerykańskich farmerów została zdziesiątkowana, to nikt w USA nie narzeka na brak żywności. Raczej na nadmiar.
W roku 1960 ponad 11 proc. Amerykanów było zatrudnionych na stanowisku „robotnik przemysłowy”. Pół wieku później odsetek robotników spadł do zaledwie 4 proc. ze względu na automatyzację produkcji i przenoszenie fabryk do Chin czy Meksyku. Rynek pracy kurczy się nie tylko dla przedstawicieli tradycyjnych zawodów przemysłowych czy górniczych: po roku 1970 odsetek sekretarek spadł o połowę: z 5 proc. do 2,6 proc. To zasługa komputerów, faksów, kopiarek, telefonów komórkowych i ekspresów do kawy.
To jednak nic w porównaniu z tym, co stało się z zawodami bijącymi rekordy popularności przed erą rewolucji przemysłowej. W połowie XIX wieku ponad 4 proc. pracujących Amerykanów było stolarzami. Obecnie ich udział zmalał do 0,7 proc. Udział szewców i innych „naprawiaczy” zmalał z 2,7 proc. do 0,1 proc. Statystyki kowali w USA (w roku 1850 stanowili 1,8 proc. siły roboczej) zaniechano 36 lat temu.
Przegrani i wygrani
Równocześnie, rozwój technologii i zmiany społeczno-gospodarcze tworzą więcej pracy niż eliminują. Listę największych wygranych wśród grup zawodowych w USA dość niespodziewanie otwierają kucharze i piekarze, którzy w roku 2013 osiągnęli rekordowe 3,1 proc. pracujących wobec 0,8 proc. sto lat wcześniej. Odsetek kasjerów – dziś coraz częściej zastępowanych przez maszyny – w ciągu ostatniego stulecia zwiększył się z 0,2 proc. do 2,4 proc. Odsetek aktorów, muzyków i innych artystów w ciągu ostatniego półwiecza zwiększył się prawie trzykrotnie.
W Polsce zmiany na rynku pracy zachodzą chyba jeszcze szybciej niż w Ameryce – ocenia Kolany. Po transformacji gospodarczej ducha wyzionęła spora część polskiego przemysłu. Nowego zatrudnienia musiały szukać setki tysięcy robotników. Ten sam los dotknął rolnictwo, gdzie upadły PGR-y, a rozdrobnione gospodarstwa indywidualne trapił potężny przerost zatrudnienia.
Równocześnie rozkwitł zdławiony przez komunistyczne władze sektor prywatny, dając zatrudnienie milionom ludzi w handlu i usługach. Ostatnia dekada to napływ inwestycji zagranicznych – najpierw w sektorze wytwórczym, a później przede wszystkim w korporacyjnych centrach usług wspólnych.
Nowy wspaniały świat?
Trendy z lat 90. utrzymały się w ostatnich latach. Pomiędzy rokiem 2008 a 2014 przybyło 546 tysięcy „specjalistów” i 321 tys. „pracowników usług i sprzedawców” – wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego. W tym samym czasie ubyło prawie 300 tysięcy robotników przemysłowych oraz 170 tys. „operatorów i monterów maszyn i urządzeń”. Liczba rolników zmalała o 307 tys., a populacja „pracowników przy pracach prostych” skurczyła się o 143 tysiące.
Kilkanaście lat temu nikt nie wyobrażał sobie, że można coś pisać w jakimś Internecie i jeszcze pobierać za to wynagrodzenie. Tymczasem wirtualna sieć stopniowo wykańcza prasę drukowaną i zagraża już tradycyjnej telewizji.
Mało tego, w Internecie płacą już nie tylko za pisanie, ale też (a może przede wszystkim) za programowanie, stawianie i utrzymanie stron WWW, analizę ruchu na tychże stronach czy nawet za wrzucanie mniej lub bardziej śmiesznych informacji na firmowe profile w mediach społecznościowych. To zawody, których nie było 10 lat temu, a 20 lat temu mało kto sobie je wyobrażał – dodaje Krzysztof Kolany z Bankiera.pl. Jak wskazuje, ta rewolucja zawodowa nie dotyczy tylko Internetu. Mieszanka technologii, marketingu i rozrywki sprawiła, że pojawiły się oferty pracy dla… trenerów pokemonów. Ile zajęć, które dziś są nie są traktowane poważnie (np. zawodowy gracz komputerowy, youtuber) za kilka lat zostanie uznanych za pełnoetatowe profesje? Tego nikt nie wie, ale zapewne ich liczba z nawiązką zrekompensuje ubytek miejsc pracy w branżach schyłkowych.
Dlatego możemy być spokojni: roboty nie zastąpią ludzi na rynku pracy. A to dlatego, że ludzkie potrzeby i kreatywność są nieograniczone, tworząc nowe zawody, w których maszyna nie potrafi zastąpić człowieka. Jedynym problemem jest to, że trzeba będzie się cały czas uczyć i dostosowywać do zmieniającej się rzeczywistości. Czas zapomnieć o czasach, gdy po kilku latach nauki w szkole i kilkumiesięcznym przyuczeniu do zawodu przez następne kilkadziesiąt lat wykonywało się mniej więcej tę samą pracę.