Parafrazując słowa Churchilla, to jeszcze nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, ale to może być koniec początku.
Wielodniowe grillowanie Beaty Szydło przyniosło oczywiście oczekiwany skutek.
Prezes Jarosław Kaczyński, z właściwym sobie teatralnym wyrafinowaniem bezlitośnie stosowanym wobec najbardziej oddanych współpracowników, najpierw wręczył jej kwiaty z powodu odrzucenia votum nieufności, a wkrótce potem – pozbawił stanowiska premiera.
Wiadomo nie od dziś, że największym przeciwnikiem politycznym Jarosława Kaczyńskiego jest sam Jarosław Kaczyński – i że z PiS-em bardzo trudno będzie wygrać, jeśli prezes w tym nie pomoże. Jak widać, znowu zabrał się za pomaganie.
Powtórka z historii
Znowu – bo tak samo zrobił w 2006 r., pozbawiając stanowiska premiera Kazimierza Marcinkiewicza, którego potem przeczołgano, urządzając mu upokarzające poszukiwanie posad, nie nadających się do objęcia.
I w 2007 r, kiedy to dysponował bezpieczną większością z Samoobroną i LPR, ale z niewiadomych powodów postanowił ją rozwalić, napadając na swych koalicjantów i posługując się naciąganą „aferą gruntową” – czym utorował drogę do władzy Platformie Obywatelskiej.
Jak widać, prezes Kaczyński ma w sobie gen autozniszczenia politycznego, który uruchamia mu się w odpowiednich momentach.
I uruchomił się właśnie teraz. Do wyborców PiS, słuchających rządowych, czyli publicznych mediów, popłynął zaś przekaz, że dokonany właśnie bilans dwóch lat sprawowania władzy przez PiS wypadł wspaniale, rząd kroczy od sukcesu do sukcesu, gospodarka kwitnie, wszystko idzie rewelacyjnie – i raptem trzeba było zmienić premiera.
A przez te dwa lata elektorat PiS polubił Beatę Szydło, która swym monotonnym, nieco płaczliwym głosem, regularnie opowiadała o kolejnych sukcesach i wieszała psy na „totalnej opozycji”. Trudno będzie mu wyjaśnić, z jakich powodów musiała odejść, zaś lepszym szefem rządu będzie sprawiający wrażenie suchego technokraty Mateusz Morawiecki. I co na tym zyska Polska, oprócz tego, że nowemu premierowi, dzięki nieco wyższej pensji, będzie odrobinę łatwiej spłacić swoje osobiste długi? Elektorat, nawet PIS-owski, oczekuje bowiem konkretnych rezultatów.
Król wielki, samowładnik…
Obecna zmiana na stanowisku premiera została dokonana w typowym, komunistycznym stylu znanym z czasów PRL, kiedy to kolejni przywódcy tracili stanowiska z powodów nieznanych opinii publicznej.
Dla osiągnięcia pełnej iluzji tamtych lat należałoby jeszcze tylko podać w rządowych mediach, iż Beata Szydło odeszła „z powodu złego stanu zdrowia”.
Nawiązanie do Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej nie jest tu bezzasadne, bo sposób sprawowania władzy uprawiany przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego, coraz bardziej upodabnia się, co wszyscy widzą, do PRL-owskiego.
Prezes też uważa, jak jego poprzednicy z Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, że nie musi się tłumaczyć publiczności. Oni czasem jednak musieli, zwłaszcza w okresach przełomów.
Prezesa poniekąd można zrozumieć, bo ma on władzę daleko większą od ówczesnych PZPR-owskich liderów. Tamci musieli się obawiać twardogłowych czy odwrotnie, liberalnych członków Biura Politycznego, no i przede wszystkim przywódcy radzieckiego.
Prezes PiS jest w tej szczęśliwej sytuacji geopolitycznej, że rządzi samowładnie, nie obawiając się nikogo. Niemal jak mickiewiczowski „król wielki, samowładnik świata połowicy”. I może dlatego przyszła pora, że wreszcie włączył się jego gen autozniszczenia politycznego.
Z niewielką pomocą prezesa
Wszystko to stanowi nadzieję dla opozycji, która bez pomocy Jarosława Kaczyńskiego nie będzie w stanie odsunąć go od władzy. Parafrazując Winstona Churchilla, to jeszcze nie jest koniec, to nawet nie jest początek końca, ale to może być koniec początku.
Droga jest jednak „tak długa i wietrzna” (tym razem to Beatlesi), że niełatwo będzie ją pokonać.
Prezes Kaczyński jest przecież człowiekiem rozumnym i umie wyciągać wnioski z poprzednich porażek.
Prawo i Sprawiedliwość już bierze się więc za okręgi wyborcze i za skład komisji, zgodnie z PRL-owską regułą, że nieważne kto i jak głosuje, ale ważne kto liczy głosy. Opozycja nie może zatem bezczynnie czekać, aż prezes, niczym dojrzały owoc, spadnie z drzewa władzy.
Oprócz samego Jarosława Kaczyńskiego, w utracie władzy przez PiS może pomóc też jednak i Mateusz Morawiecki.
Nowy premier zacznie borykać się z ministrami i siłą rzeczy utraci bezpośrednie kierownictwo nad gospodarką i finansami. Coraz rzadziej będziemy słuchać jego bajek o milionie pojazdów elektrycznych, zrównoważonym rozwoju i erze wspaniałej innowacyjności, w jaką właśnie wkracza Polska.
Ale wyborcy będą pamiętać – i w którymś momencie tracącego na popularności premiera Morawieckiego zastąpi prawdopodobnie premier Kaczyński. A wtedy nawet czary nad urną mogą nie uratować PIS-u przed utratą władzy.