Prezydent Andrzej Duda pokazał, że ekipa rządząca nie może go lekceważyć i traktować niczym figuranta. Bo może wyjść na tym jak Zabłocki na mydle.
Weto prezydenta Andrzeja Dudy do ustaw o Sądzie Najwyższym oraz o Krajowej Radzie Sądownictwa oceniane jest wyłącznie w kategoriach politycznych (lub, zważywszy na koślawość polskiej polityki, raczej pseudopolitycznych).
Rozmaici komentatorzy wskazują więc, że decyzja prezydencka to wyraz głębokiego pęknięcia w obozie rządowym, przejaw konfliktu prezesa PiS z prezydentem czy nawet początek wojny między nimi, próba szukania przez Andrzeja Dudę szerszego poparcia przed kolejnymi wyborami prezydenckimi, gest pod adresem protestujących oraz opozycji, itd., itp.
Nikt jakoś nie wziął pod uwagę, że prezydenckie weto miało jedną, najważniejszą przyczynę – merytoryczną. O czym zresztą prezydent wyraźnie powiedział w swym oświadczeniu, wskazując na niekonstytucyjne, naruszające porządek prawny zapisy obu ustaw.
Non possumus
Andrzej Duda jest prawnikiem o solidnym wykształceniu. Prawnicy, jak niemal każda grupa zawodowa, mają zaś swoją etykę.
Niepisany, ale dość powszechnie uświadamiany kodeks szeroko pojętej etyki prawniczej mówi, że nie wolno się godzić na rozwiązania sprzeczne z ustawą zasadniczą i systemem prawnym, uderzające w demokrację, zagrażające prawom obywatelskim, sprzyjające totalitaryzmowi.
Tymczasem taki właśnie charakter miały obie ustawy zawetowane przez prezydenta. Jako uczciwy prawnik, nie mógł on ich zaakceptować. Zobaczył, że przekroczona została pewna granica, za którą każdy uczciwy prawnik musi powiedzieć: „non possumus”.
Te dwa słowa są fragmentem apostolskiego zdania: „nie możemy nie mówić tego cośmy widzieli i słyszeli”. Tak więc i prezydent nie mógł nie powiedzieć tego, co sam widział w obu ustawach i usłyszał od ekspertów. I nie mógł też nie skorzystać ze swych prerogatyw. Inaczej sprzeniewierzyłby się własnemu wykształceniu i temu wszystkiemu, co kryje się pod pojęciem uczciwego prawnika.
Różnica ludzka i jakościowa
Zwrot „uczciwy prawnik” powtarzam tu nie bez powodu. Andrzej Duda w latach 2006-2007 był wiceministrem sprawiedliwości, czyli jednym z zastępców starszego o dwa lata Zbigniewa Ziobry. W latach 2008-2010 był zaś wiceministrem w kancelarii prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Zobaczył więc dokładnie, jak ogromna, etyczna i jakościowa różnica, dzieliła ministra sprawiedliwości od prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który w swej działalności był właśnie wzorem uczciwego prawnika. Takim też prawnikiem jest Andrzej Duda. Nie jest zaś nim Zbigniew Ziobro, otwarcie wspierający bezprawne zapisy w obu ustawach. Można się obawiać, że nie jest nim również Jarosław Kaczyński (doktor prawa), wspierający je mniej oficjalnie, korzystając ze swej pozycji, pozwalającej mu decydować bez brania odpowiedzialności.
Nie wolno zapominać, że Andrzej Duda nie zastosował weta wobec znowelizowanej ustawy o ustroju sądów powszechnych, dającej ministrowi sprawiedliwości i prokuratorowi generalnemu nadzwyczajne uprawnienia nadzorcze.
Zbigniew Ziobro będzie więc mógł swobodnie odwoływać i powoływać prezesów oraz wiceprezesów sądów. Ci „jego” prezesi uzyskają zaś prawo do przenoszenia niepokornych sędziów do innych wydziałów oraz do narzucania jednolitej linii orzeczniczej w danym sądzie.
Taką formę podporządkowania sądownictwa rządowi prezydent Andrzej Duda jeszcze ścierpiał. Przy ustawach o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa musiał już jednak powiedzieć: „nie mogę”.
Granica nie do przekroczenia
Zrozumiałe jest, że prezydent , pozostając w zgodzie ze swą najlepszą wiedzą, wolą i etyką, musiał zawetować akty prawne zawierające przepisy, które przyznają prokuratorowi generalnemu i urzędnikowi jakim jest minister sprawiedliwości, nadzór nad Sądem Najwyższym – a także prawo ustalania regulaminu Sądu Najwyższego i decydowania o sposobie pracy tego sądu.
Nie mógł też się zgodzić na to, aby partyjna większość parlamentarna mogła wedle swego uznania przenosić sędziów Sądu Najwyższego w stan spoczynku. Takich rozwiązań nie ma w żadnym demokratycznym państwie prawa.
Oczywiste także, że uczciwy prawnik, jakim jest prezydent Duda, nie mógł się zgodzić na to, iż prokurator generalny i minister sprawiedliwości będzie decydować o tym, kto może być sędzią, a kto nie. I nie mógł zaakceptować przepisu, wedle którego partyjna większość sejmowa będzie sterować procesem powoływania sędziów za pośrednictwem wybranej przez siebie Krajowej Rady Sądownictwa (mającej wedle Konstytucji strzec niezależności sądów i niezawisłości sędziów). Krajowa Rada Sądownictwa, wybrana na mocy przepisów zawetowanych przez prezydenta, byłaby organem pilnującym zależności sądów i zawisłości sędziów od aktualnej większości parlamentarnej.
Prezydent, jako uczciwy prawnik, nie mógł również podpisać się pod tak oczywistym złamaniem Konstytucji, jakie stanowiłoby skrócenie kadencji sędziów wchodzących w skład Krajowej Rady Sądownictwa.
Po dobrej stronie
Dlatego właśnie prezydent Andrzej Duda powiedział jasno: „Ustawy o KRS i Sądzie Najwyższym nie staną się częścią polskiego systemu prawnego. Te ustawy muszą zostać naprawione”.
Tym samym prezydent stanął na straży prawa, demokracji oraz wolności obywatelskich w Polsce – bo nie może być tak, żeby aktualny układ polityczny dowolnie wpływał na funkcjonowanie sądów.
Warto też zauważyć, że takie samo stanowisko jak prezydent, zajął polski episkopat (a przynajmniej jego kierownictwo), dziękując Andrzejowi Dudzie za jego postawę.
W liście do prezydenta arcybiskup Gądecki wskazał, iż rządzący nie mają pełnej wolności w realizowaniu wyznaczonych przez siebie celów, a pomiędzy władzą sądowniczą, ustawodawczą i wykonawczą powinna panować równowaga – gdyż autentyczna demokracja istnieje tylko w państwie prawa.
Zawetowane ustawy w sposób oczywisty zaś państwo prawa dewastowały.
Koniec lekceważenia
Prezydent pokazał też, że jest ważnym, konstytucyjnym elementem polskiego systemu prawnego, który nie może spotykać się z powszechnym lekceważeniem ze strony PiS-owskiej ekipy rządzącej. Dlatego wyraził ubolewanie, że ani sam nie otrzymał do konsultacji projektu ustawy o Sądzie Najwyższym – ani nie otrzymała go większość zainteresowanych podmiotów.
Wyrazem jawnego lekceważenia ze strony działaczy Prawa i Sprawiedliwości było również całkowite pominięcie prezydenckiego zdania, wyrażonego podczas prac nad ustawą o Krajowej Radzie Sądownictwa. Andrzej Duda już bowiem kilka miesięcy temu wskazywał, że skoro Konstytucja określa, iż kadencja sędziów w Krajowej Radzie Sądownictwa trwa cztery lata, to tej kadencji nie można skracać zwykłą ustawą.
Stanowisko prezydenta zostało naturalnie pominięte, zaś PIS-owska większość w Sejmie i Senacie przyjęła zapis jawnie sprzeczny z ustawą zasadniczą. I nikt z liderów PiS nawet przez moment nie wziął pod uwagę, że Andrzej Duda, uważany przez nich za figuranta, mógłby ważyć się na skorzystanie z uprawnień prezydenta RP.
Pod nawałą PIS-owskiego hejtu
Zaskoczeni działacze ekipy rządzącej jawnie wyrażają dziś złość na prezydenta, a rządowe, czyli tzw. publiczne media wylewają na niego fale typowo PIS-owskiego hejtu.
Premier Beata Szydło pośpiesznie poleciła szefowi TVP Jackowi Kurskiemu zorganizowanie własnego wystąpienia, bezpośrednio poprzedzającego orędzie prezydenta. Powiedziała w nim, że weto Andrzeja Dudy było niezrozumiałe dla wszystkich czekających na „dobrą zmianę”, dało pretekst do działania dla przeciwników rządu, spowolniło pracę nad tak oczekiwaną przez Polaków reformą sądownictwa.
Jak widać, premier rządu RP uznaje, że reforma sądownictwa o której marzą Polacy, musi polegać na tym, że to PiS-owski rząd i prokurator generalny będą decydować o pracy sądów i sędziów.
Taka właśnie narracja – iż prezydent Andrzej Duda zatrzymał konieczną reformę sądownictwa – obowiązuje w rządowych mediach, realizujących tu goebbelsowską zasadę o wielokrotnie powtarzanym kłamstwie.
Dlatego też do państwowej telewizji spraszani są różni zmartwieni komentatorzy, powtarzający, jak to prezydent fatalnie zrobił, wetując obie ustawy, a TVP przekazuje komunikat, iż „decyzja prezydenta zawiodła Polaków”.
Granice przyzwoitości przekraczają zaś napaści ze strony dziennikarzy różnych PiS-owskich mediów, osób o raczej nienachalnym wykształceniu, zdolnych więc tylko do formułowania najbardziej prymitywnych przekazów.
Nie są oni nawet w stanie zauważyć, iż obrażają inteligencję Polaków, powtarzając, że skorumpowane polskie sądownictwo, a zwłaszcza sędziowie Sądu Najwyższego, roztacza parasol ochronny nad wszystkimi aferami w naszym kraju, że prezydent Duda stanął po stronie przeżartej korupcją kasty sędziowskiej, że oczywiście zatrzymał konieczną reformę sądownictwa, że teraz on musi jak najszybciej przygotować zmiany w wymiarze sprawiedliwości i stać się ich twarzą.
Powinien stanąć w prawdzie
Atakami różnych PiS-owskich funkcjonariuszy nie warto się zajmować. Na uwagę zasługuje jednak wystąpienie Kornela Morawieckiego, legendy opozycji demokratycznej i marszałka-seniora obecnego Sejmu.
Stwierdził on, że prezydent źle zrobił wetując ustawy, gdyż powinien ufać politykom obozu rządzącego, zaś „słuszność jest po naszej stronie”. Dodał też, że prawo nie może być ponad polityką, a litera prawa nie może nam dyktować, jak należy postępować. Brawo!. Podobne zdanie na temat prawa mieli Lenin, Stalin i Hitler.
Marszałek-senior podkreślił także, że prezydent mógł przecież podpisać obie ustawy, weszłyby one w życie, a dopiero potem można by je ewentualnie zmieniać i poprawiać.
Szkoda, że Kornel Morawiecki nie stanął w prawdzie i nie powiedział wyraźnie, o co mu chodzi. Bo czy nie chodzi mu właśnie o to, by w Polsce jak najszybciej zaczęły obowiązywać przepisy, poddające sądownictwo władzy partii rządzącej?
Rządowe media konsekwentnie i prowokacyjnie przekazują, że weto prezydenta to zwycięstwo opozycji. Chodzi o to, by ustawić Andrzeja Dudę w roli sojusznika przeciwników rządu, karcić go – i przez to ułatwić mu zrozumienie, jak wielki błąd popełnił, nie podpisując ustaw o Sądzie Najwyższym i o Krajowej Radzie Sądownictwa.
Tymczasem, to oczywiście nie jest żadne zwycięstwo opozycji. To, na razie tylko chwilowe, zwycięstwo prawa i sprawiedliwości w Polsce – w najgłębszym sensie tego pojęcia, a nie w tym, cynicznie zawłaszczonym przez partię rządzącą.