Gdy w Polsce zaczęły zyskiwać popularność kredyty walutowe, banki jeszcze nie były zdecydowane aby przeliczać franki na złotówki po zbójeckich, ustalanych przez siebie kursach.
Umowy kredytu „frankowego” wcale nie musiały zawierać klauzuli waloryzacyjnej wprowadzającej tzw. spread walutowy. Niestety rynek został z czasem zdominowany przez umowy zawierające takie postanowienia. W rezultacie, w ciągu ostatnich kilkunastu lat banki mogły jak chciały bić po kieszeni ludzi, zaciągających mieszkaniowe kredyty hipoteczne we frankach.
Klauzula waloryzacyjna wprowadzająca spread, to zapis w umowie kredytu, który pozwalał bankom dowolnie ustalać kurs, po jakim przeliczają franki na złotówki i odwrotnie. W ten sposób banki komercyjne działające w Polsce mogły dowolnie powiększać swe zyski kosztem klientów, zupełnie nie przejmując się kursami średnimi ustalanymi przez Narodowy Bank Polski.
A mogło być inaczej
Eksperci z biura Rzecznika Finansowego zidentyfikowali umowę kredytu waloryzowanego we frankach, która w 2001 r. została przygotowana przez jeden z liczących się na rynku banków – i była dostępna w jego ofercie.
Zapisy tej umowy przewidywały stosowanie jednolitego kursu dla przeliczania kredytu i rat, zgodnego z kursem NBP.
Klienci nie musieli ponosić więc kosztów wynikających ze stosowania tzw. spreadu walutowego.
Jak wyglądał mechanizm rozliczenia takiego kredytu? Otóż, bank udzielał kredytu w złotówkach. Następnie kwota ta przeliczana była na franki po kursie średnim waluty szwajcarskiej. ogłaszanym przez NBP w dniu wypłaty sumy kredytu. Zatem najpierw wypłacano kredytobiorcy kwotę w złotówkach, a następnie była ona przeliczana, tylko dla celów rachunkowych na franki. Tak więc, przyjęty przez bank sposób wyliczania wartości kredytu miał charakter zewnętrzny. Nie był jednostronnie ustalany przez bank – co budzi szczególne zastrzeżenia przy tego typu umowach kredytowych.
Co więcej przyjęty został kurs średni, czyli bardziej korzystny dla klienta, nie zaś kurs kupna szwajcarskiej waluty. Ten sam mechanizm stosowano przy ustalaniu kwoty kredytu na potrzeby ustalania wysokości rat Wtedy również miernik wartości miał charakter zewnętrzny i także był to kurs średni NBP, a nie kurs sprzedaży, mniej dogodny dla kredytobiorcy. W takim kredycie w ogóle nie występowało więc zjawisko nazywane „spreadem”, które w sposób sztuczny i zupełnie nienależny zwiększało wysokość zobowiązania kredytobiorcy
„Taka konstrukcja umowy wskazuje, że chybiony jest argument wielu banków, iż stosowanie różnych kursów (tj. kursu kupna i kursu sprzedaży w jednej umowie), było niezbędne i wynikało z konieczności dokonywania transakcji walutowych” – stwierdza Rzecznik Finansowy.
Dogadały się, że złupią Polaków
Tak więc, stosowanie spreadów było podyktowane wyłącznie chęcią zwiększenia przez banki swoich nienależnych zysków. Nie istniała tu żadna konieczność ekonomiczna i banki bynajmniej nie były zmuszone realiami finansowymi do samodzielnego wyliczania kursów franka.
Zrobiły to, bo na początku XXI wieku uznały, że polskiego klienta można dodatkowo złupić i nie przeszkodzi im w tym żaden urząd. Jak widać miały całkowitą rację, bo na ten rozbój nie reagowały ani organizacje konsumenckie, ani Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów, anie wreszcie Komisja Nadzoru Finansowego.
Nie ulega więc najmniejszej wątpliwości, że banki te powinny zwrócić klientom nienależne zyski, jakie ściągnęły od nich w wyniku dowolnego manipulowania ceną franka wobec złotego. Rzeczą instytucji państwa jest zaś jak najszybsze zmuszenie ich do tego.
Dziś Rzecznik Finansowy kwestionuje zapisy umów, w których banki zastrzegały, że przeliczenie kwoty kredytu z PLN na CHF następuje po ustalanym przez bank kursie kupna lub sprzedaży waluty. „Mechanizm ten powodował, że zobowiązanie kredytobiorcy było zawyżane poprzez zastosowanie dwóch różnych mierników wartości – raz kursu kupna, który zwyczajowo jest niższy, a raz kursu sprzedaży”.
Ano, było jak najbardziej zawyżane. Tyle, że z tego stanowiska Rzecznika Finansowego na razie nic nie wynika, a odpowiednie urzędy państwowe zachowują bierność.