A przy tym niezbyt zdrowa. Bywają w niej i bakterie coli, i legionelli. Najlepiej więc w ogóle nie pić kranówy.
Ceny wody pitnej w Polsce to już nawet nie wolna amerykanka, ale jakiś szalony rollercoaster, pełen strzelistych szczytów i głębokich dolin. Dość powiedzieć, że najdroższa kranówka w Polsce jest w Starej Kamienicy koło Jeleniej Góry, gdzie cena jednego metra sześciennego to 22,15 zł – i gdyby nie dopłaty gminy, to mieszkańcy zmarliby z pragnienia albo poszli z torbami. Najtańsza woda płynie natomiast z kranów w Wąsewie pod Ostrowią Mazowiecką – zaledwie 1,67 zł/m3. Tam oczywiście mieszkańcom dopłacać nic nie trzeba.
Podnosili ceny, bo mogli
Niezależnie od tego, gdzie drożej, a gdzie taniej, tendencja jest jedna i niezmienna – ceny idą w górę. W ciągu ostatnich ośmiu lat wzrosły w Polsce średnio o ponad 60 proc. To oczywiście bardzo znacznie odbiegało od poziomu inflacji w naszym kraju. Także wzrost nakładów na modernizację i rozbudowę sieci wodociągowo-kanalizacyjnej nie był wystarczającym uzasadnieniem dla tak dużej zmiany – choć oczywiście były miasta, które w tych latach realizowały kosztowne inwestycje wodociągowe. Tymczasem za wodę płacimy wszyscy i wszędzie – bo jej cena zawarta jest w cenie niemal wszystkich produktów. Co bowiem można wyhodować lub wytworzyć bez wody?
W tym roku, w wyniku decyzji Rady Ministrów, stawki opłat za wodę wprawdzie nie wzrosną – co jednak nie znaczy, że nie nastąpią podwyżki cen w wyniku decyzji różnych władz samorządowych.
Przedsiębiorstwa dostarczające wodę podnoszą jej cenę, bo mogą. Są lokalnymi monopolistami i nikt ich skutecznie nie kontroluje, a tym bardziej, nie może zmusić do wyhamowania tempa podwyżek. Walka z zawyżaniem cen wody jak dotychczas przekracza niewielkie możliwości Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów, który nie potrafi przeciwdziałać rozlicznym praktykom monopolistycznym.
UOKiK się przygląda
Wodę dostarczają firmy różnej wielkości, od dużych, obejmujących kilka województw, do mniejszych, działających na szczeblu związku gmin lub nawet tylko w jednej.
Przesyłanie wody osobom fizycznym i prawnym, to w Polsce nader opłacalna działalność gospodarcza. Zyski największych przedsiębiorstw wodociągowych czy wodnokanalizacyjnych idą w setki milionów złotych i w ciągu ostatnich dziesięciu lat zwiększyły się niemal dwukrotnie. Zamiast konkurencji, panuje wśród nich cicha współpraca dotycząca cen. Przedsiębiorstwa mniejsze są zaś na ogół spółkami należącymi do samorządów (lub do osób jakoś związanych z strukturami samorządowymi) – i oczywiście władze lokalne pilnują, aby ich zyski nieustannie rosły. Słowem, hulaj dusza piekła nie ma.
Jak podkreślają eksperci – np. Bożena Rusinek z delegatury UKOiK w Krakowie – skala nieprawidłowości związanych z taryfami ustalanymi przez przedsiębiorstwa wodno-kanalizacyjne jest tak duża, iż urząd nie jest w stanie bez wsparcia z zewnątrz zająć się wszystkimi skargami konsumentów. – Musielibyśmy praktycznie prowadzić wyłącznie te sprawy, pomijając wszystkie inne – mówi szczerze pani Rusinek.
Problem zawyżania cen wody potwierdziła między innymi delegatura NIK w Szczecinie. Jej kontrola, dotycząca cen usług wodociągowo-kanalizacyjnych pokazała, że postawione w potrójnej roli samorządy: właściciela przedsiębiorstwa, regulatora cen oraz przedstawiciela konsumentów – nie chroniły mieszkańców przed systematycznym wzrostem cen za dostarczanie wody i odprowadzanie ścieków.
Zużycie mniejsze od planowanego
Jednym z powodów wysokich cen wody w Polsce jest coś, co się określa jako „przewymiarowanie”. Jak wskazuje Najwyższa Izba Kontroli, jest to podstawowym problem większości sieci wodociągowych w naszym kraju. Chodzi o to, że gdy te sieci powstawały, to przewidywano, że zapotrzebowanie na wodę będzie w naszym kraju znacznie wyższe, niż jest w rzeczywistości – co spowodowało nadmierną przepustowość przy ich projektowaniu i budowie. Zakładano zatem, że przez instalacje będzie przepływać więcej wody, niż przepływa w rzeczywistości.
To trochę tak, jak z zapotrzebowaniem na prąd: od lat różni eksperci od siedmiu boleści zapowiadają, że polska energetyka jest niedoinwestowana i wkrótce nastąpią przerwy w dostawie energii elektrycznej oraz konieczność jej masowego importowania – a faktycznie mamy stałą nadprodukcję prądu.
Natomiast jeśli chodzi o wodę, to obecnie przeciętny Polak – zamiast projektowanych na początku lat dziewięćdziesiątych 300 litrów na dobę – zużywa mniej niż jedną trzecią tej wartości (średnio 96 litrów). A mimo to jest generalnie czystszy niż ćwierć wieku temu. Jak wyjaśnia dr inż. Elżbieta Osuch-Pajdzińska z Politechniki Warszawskiej, to niższe od planowanego zużycie wody jest skutkiem oszczędności wymuszonych wzrostem jej cen wody, instalacji liczników w mieszkaniach, a przede wszystkim – modernizacji domowych urządzeń sanitarnych. Cieknące krany są już coraz rzadszym zjawiskiem w naszym kraju.
Problem jednak w tym, że jak wyjaśniają fachowcy, nasz przewymiarowany system wymaga dodatkowych kosztów utrzymania – woda płynie w nim wolno, dochodzi do zastojów, a to rodzi konieczność lokalizowania, gdzie one następują, oraz przepłukiwania instalacji. Nie można na to nic poradzić, bo koszty takiego przebudowania sieci, żeby zmniejszyć jej przepustowość, będą bardzo wysokie – większe, niż koszty jej utrzymania w obecnej postaci. Wychodzi więc na to, że paradoksalnie płacimy za wodę za dużo, bo zużywamy jej za mało. Co nie zmienia faktu, że zasoby wody w Polsce są dosyć niskie, więc trzeba ją oszczędzać.
Bakterie coli wciąż są obecne
Żebyśmy chociaż za tę cenę otrzymywali produkt krystalicznie czysty i bez problemów nadający się do spożycia. Rację mają jednak ci mieszkańcy, którzy do zachęt (nasilających się w ostatnich latach), nakłaniających nas do picia kranówki, podchodzą z dużą rezerwą. Bo może woda w wielu regionach naszego kraju jest nawet i czysta, ale urządzenia, które ją dostarczają, już niekoniecznie. Rury wodociągowe mają często przecież po kilkadziesiąt lat – a pamiętajmy, że jesteśmy w Polsce, gdzie czystość, higiena i porządek nie należą do cnót jakoś przesadnie kultywowanych.
O ile w dużych miastach nie ma już większych problemów z jakością wody – wiele przedsiębiorstw wodno-kanalizacyjnych nadal zachęca do picia kranówki – o tyle w mniejszych miejscowościach bywa z tą jakością już różnie. Przykładowo, szef delegatury NIK w Zielonej Górze Zbysław Dobrowolski przypomniał wyniki lubuskiej kontroli z 2016 roku. Skontrolowane wtedy przedsiębiorstwa miały problemy z zachowaniem odpowiednich parametrów czystości wody. Najczęściej stwierdzano w niej obecności bakterii z grupy coli.
„Pomimo tego nie podjęto żadnych działań poprawiających bezpieczeństwo sanitarne, a ujęcia wody nie były odpowiednio chronione” – stwierdziła zielonogórska delegatura NIK. Tam więc raczej wody z kranu pić nie należy – co nie znaczy, że gdzie indziej musi być lepiej. Po prostu nie wiemy tego, bo NIK dopiero zapowiada ogólnopolską kontrolę jakości wody pitnej.
Zanim strujemy się kranówą
W większości przypadków problem z jakością wody wynika jednak z niewłaściwie wykonanej lub źle eksploatowanej instalacji w samym budynku mieszkalnym. Prof. Jerzy T. Marcinkowski z Uniwersytetu Medycznego Karola Marcinkowskiego w Poznaniu określa to wręcz mianem „tragedii”. Jak mówi, rozgrywa się ona na ostatnim odcinku, za który odpowiada już nie przedsiębiorstwo wodociągowe, ale administrator budynku. Brak odpowiedniego rozdzielenia ciepłego i zimnego dopływu wody sprzyja bowiem obecności pałeczek Legionelli w kranówie, bakterii odpowiedzialnej za choroby układu oddechowego.
Legionella wywołała ciężkie zapalenie płuc wśród członków Legionu Amerykańskiego, który zebrał się w Filadelfii w rocznicę podpisania Deklaracji Niepodległości. Nazwano je więc chorobą legionistów. Często prowadzi ona do śmierci (statystycznie, w co siódmym przypadku). Miejscem gromadzenia się legionelli są wewnętrzne części rur z ciepłą wodą, zbiorniki na ciepłą wodę, głowice natryskowe pryszniców oraz systemy klimatyzacyjne.
Pałeczki legionelli wykrywano oczywiście i w Polsce, ale ilu mieszkańców kraju zostało zainfekowanych w ten sposób, nie wie nikt. W Polsce bowiem, w odróżnieniu od krajów cywilizowanych, nie rejestruje się tak zwanych zakażeń wodopochodnych.
Możemy jednak pomóc sobie w ratowaniu się przed legionellą, przestrzegając kilku zasad. Należy więc systematycznie dezynfekować końcówki kranów (co oczywiście można robić w ograniczonej tylko skali, bo trudno się dostać głębiej do rur z ciepłą wodą).. Przed nalaniem wody do szklanki odczekać, aż wyraźnie zmieni temperaturę na zimną. Warto także pilnować, by administrator okresowo przepłukiwał instalację wodną w budynku.
Ideałem byłoby zastosowanie systemu, powszechnie obowiązującego w Wielkiej Brytanii – tam do wanny czy umywalki płynie z jednej rury (i kranu) woda ciepła, a z drugiej zimna. Sprzyja to i zdrowotności, i oszczędności. W Polsce nie ma jednak raczej szans na upowszechnienie brytyjskiego modelu wodociągowego. Najlepiej więc po prostu nie pić wody z kranu.