8 listopada 2024

loader

PRL – tak jest jak się państwu zdaje

Wspomnienia z czasów naszej młodości, gdy tzw. Polska Ludowa była jedynym ustrojem, z jakim mieliśmy do czynienia. Dla połowy Polaków to czas, który znają jedynie z książek lub z opowiadań starszych.
Zatytułowałem niniejszy tekst słowami Pirandella, bo dobrze pasują do wrażenia, jakie odniosłem po lekturze książki Jolanty Czartoryskiej „Każdy miał swój PRL. Opowiadania nostalgiczne”. Książkę przeczytałem zaś z dużym zainteresowaniem i niemal jednym tchem. Raz z powodu bliskości generacyjnej – ojciec autorki urodził się w 1927 roku, a mój w 1925 i oboje należymy do wyżu demograficznego lat 50. o którym wspomina autorka; dwa – z prostej chęci poznania tego, jak autorka widziała PRL; wreszcie trzy i chyba najważniejsze – dlatego, bo od razu zobaczyłem, że zgodnie z tytułem, moja Polska Rzeczpospolita Ludowa była nieco inna, niż PRL autorki. Mówiąc najkrócej, widziałem tam więcej ciemnych barw.
Cóż, jak zwraca uwagę sama autorka, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia – a moim dziecięcym punktem siedzenia było przeludnione małe mieszkanie przy ul. Brzeskiej 13 (adres chyba wiele wyjaśnia). A także, by powiedzieć oględnie: zapamiętany niedostatek środków materialnych. Zapamiętany między innymi w dziwny, infantylny sposób: otóż na Brzeskiej moim częstym daniem śniadaniowym był chleb z cebulą, a kolacyjno-deserowym – chleb z cukrem. Przez lata potem nie znosiłem cebuli, ani posypywania pieczywa cukrem. Teraz zaś, w podeszłym wieku, z przyjemnością raczę się czasami chlebem z cebulą, zaś jako przerywnik deserowy chętnie stosuję chleb z cukrem. A z dzieciństwa zostało mi też, że podejrzliwie traktuję przedstawicieli tzw. inteligencji.
Wracając zaś do punktu siedzenia: inaczej, niż w przypadku rodziny Jolanty Czartoryskiej, nikt z mojej rodziny nigdy nie pracował w jakichkolwiek strukturach PRL-owskiej władzy ani nie miał z nią żadnych związków. Mój ojciec nie był „ważną figurą w mieście i w powiecie” (jak tata autorki), nie miał samochodu służbowego, nie mieliśmy telewizora już w 1962 roku o telefonie oczywiście nie mówiąc, nie było mowy o tak kosztownym zakupie jak pianino, nie podróżowałem, jak autorka, w liceum do ZSRR (i za żadną inną granicę) ani nie uczestniczyłem w obozach na które przyjeżdżali uczniowie z zagranicy. Moja mama inaczej niż mama autorki oczywiście musiała pracować, żeby było z czego żyć i nie mogła gospodarzyć tylko wypłatą ojca. Na studiach mym jedynym obowiązkiem nie była zaś nauka, bo dorabiałem w spółdzielni studenckiej.
Nie przeżywaliśmy także żadnych rodzinnych dylematów, czy dziadka pochować w trybie świeckim (co wybrała rodzina autorki) czy religijnym. Oczywistością było też, że w rodzinach moich rodziców brało się śluby kościelne, a dzieci chrzciło i posyłało do komunii oraz na religię, na którą naturalnie chodziłem i ja.
Mój ojciec zmarł ponad 40 lat temu, mama przed 20 laty. I oni, i ja widzieliśmy to, co widział każdy: że w PRL oczywiście są równi i równiejsi, a ci równiejsi to bynajmniej nie robotnicy i chłopi. To nie oni mieli łatwiejszy dostęp do różnych dóbr, usług, świadczeń (pamiętam, że na wczasy załapaliśmy się raptem raz) czy talonów. Nie oni pierwsi dostawali wygodne mieszkania z przydziału, nie do nich przychylniej odnosiła się każda władza, od milicjanta na ulicy po urzędników we wszelkich okienkach; nie oni byli lepiej leczeni i z większą uwagą traktowani w szpitalach. To ostatnie piszę z powodów mocno osobistych, bo gdyby moja mama była pod uważniejszą opieką w szpitalu, to moja mała siostra nie udusiłaby się w trakcie porodu – ale my byliśmy tylko mało znaczącymi ludźmi z Brzeskiej.
Różnice w widzeniu „swojego” PRL-u więc są rzeczą oczywistą, ale broń Boże nie chcę przekonywać, że za „straszliwych czasów” tzw. Polski Ludowej jakoś cierpiałem (bo trudno do tych cierpień zaliczyć przesłuchiwania przez tzw. komisję weryfikacyjną w stanie wojennym czy kilkumiesięczne zawieszenie w pracy), byłem gnębiony czy indoktrynowany. Tak nie było, co mogą zresztą powiedzieć także i obecni PiS-owscy prominenci, którzy robili kariery już w PRL. Moja rodzina, jak wspomniałem, nigdy nie miała nic wspólnego z aparatem żadnej władzy, ja nigdy nie miałem nic wspólnego z Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą. Nigdy też nie było to powodem jakichkolwiek przykrości, choć być może żyło nam się ciut trudniej.
Autorka o swoim życiu w PRL, prezentowanym szczerze i zarazem dość barwnie, pisze: „Ukształtował mnie strach /…/ Wiem, czego bał się mój tato i wiem, czego bałam się ja”.
Gdy natomiast ja sięgam w przeszłość, to uświadamiam sobie, że bałem się, że dostanę w dziób na podwórku albo w szkole – bo jak trafnie wspomina jeden z mych klasowych kolegów, było sztuką przetrwać cały dzień w naszej podstawówce i nie oberwać. Innych strachów raczej nie pamiętam, może dlatego, że moja rodzina nie za bardzo miała coś do tracenia.
Są różnice w naszym widzeniu PRL-u, ale jest też co oczywiste, sporo podobieństw. Tak jak autorka nie mogłem pojąć, od czego właściwie zaczęły się wydarzenia marcowe. Do dziś zresztą ich geneza jest tajemnicza. Pochód pierwszomajowy uznawałem raczej za atrakcję, niż za przymus. Lubiłem „Stawkę większą niż życie” i nadal chętnie ją oglądam. Podobały mi się „dobranocki” telewizyjne i „Zwierzyniec”. Też pamiętam, że na prawie każdej zamarzniętej kałuży ślizgaliśmy się na łyżwach (miałem je przykręcane do butów). Również i dla mnie egzamin do liceum był wyzwaniem. Wymieniać mogę dłużej.
Przy okazji dodam, że i ja w czasach studenckich miałem okazję poznać prof. Wiktora Zina. Wręczał mi wyróżnienie w konkursie na najlepszą pracę magisterską. I w tym momencie widzę jeszcze jedną zaletę książki Jolanty Czartoryskiej – że otwiera kolejne pudełka ze wspomnieniami.

trybuna.info

Poprzedni

Ludzie, zejdźcie z drogi

Następny

Rurociągi i rakiety

Zostaw komentarz