W Europie wyraźnie rośnie popyt na nowe auta – ale nie u nas. Polska nadal pozostaje skansenem autozłomu co na dłuższą metę słabo wróży naszej branży motoryzacyjnej.
Motoryzacja, będąca ważnym kołem zamachowym światowej gospodarki, zaczyna lekko przyśpieszać. Większość ekspertów oczekuje, że w 2016 i 2017 producenci pojazdów ogłoszą dość dobre wyniki, po części na skutek naturalnego ożywienia popytu po okresie ograniczonych zakupów, a po części dzięki wysiłkom włożonym w ograniczenie kosztów.
W Stanach Zjednoczonych przychody branży samochodowej w 2016 roku mają się zwiększyć o 3 proc., w Niemczech prawie o 6 proc., zaś we Francji o 5 proc.
Trochę dobrze, trochę źle
Z drugiej jednak strony, pomimo spodziewanego wzrostu sprzedaży, nie widać perspektyw znaczącego wzrostu produkcji (co pozwoliłoby na wzrost zatrudnienia i poprawę sytuacji materialnej pracowników i ich rodzin. Producenci wciąż nie wykorzystują pełni mocy wytwórczych. Po zwolnieniu tempa produkcji w minionych latach, teraz należy oczekiwać wzrostu wynoszącego 2 proc. w 2016 roku i tylko 1 proc. w 2017.
Poza tym, wzrost przychodów nie zawsze oznacza wzrost zysków. Te są zaś ograniczane z powodu ogromnych inwestycji i na rzecz ograniczenia emisji spalin, wdrożenia samochodów autonomicznych obywających się bez kierowcy, czy doskonaleniu pojazdów elektrycznych.
Nawiasem mówiąc, jeżeli Polska, jak zapowiedział wicepremier Mateusz Morawiecki, chce włączyć się do wyścigu konkurencyjnego o podbicie rynków elektromobilnością, to musi się bardzo śpieszyć. Inaczej skończy się to tak jak z grafenem czy niebieskim laserem.
Obecnie w Polsce zarejstrowanych jest 70 osobowych samochodów elektrycznych, napędzanych tylko z akumulatora.
Jeszcze nie wyjechaliśmy z dołka
Na razie, w dwóch najbliższych latach, poprawa popytu motoryzacyjnego w Europie oznacza zwiększone zamówienia w polskich fabrykach, które produkują głównie na eksport.
Powinno więc być więcej pracy, realizowane są nowe inwestycje, a to generalnie pozytywnie wpłynie na naszą gospodarkę. We wrześniu rozpoczął się montaż dostawczego volkswagena w nowej fabryce pod Wrześnią, trwa budowa linii produkcyjnej silników wysokoprężnych i benzynowych mercedesa w Jaworze.
Przemysł samochodowy zatrudnia w Polsce około 170 tys. osób. Szacuje się, że każde miejsce pracy tworzone przez nowego inwestora powoduje powstanie dodatkowo trzech innych miejsc pracy w innych obszarach gospodarki.
Polska ma co nadrabiać. W ubiegłym roku wyprodukowano u nas 535 tys samochodów osobowych. Nie możemy się równać z małymi Czechami (1298 tys. aut osobowych) i Słowacją (równo milion), która wyprzedziła nas cztery lata temu. Możemy zaś tylko marzyć o naszym wyniku z 2008 r., gdy w Polsce wytworzono aż 842 tys. samochodów osobowych. Niestety, światowy kryzys dotknął nas bardzo boleśnie.
Na nowe wciąż nas nie stać
Od paru lat światowy rynek motoryzacyjny jest wyraźnie podzielony, co dobrze widać i 2016 r. W Europie, Chinach i w Stanach Zjednoczonych liczba nowo rejestrowanych pojazdów wyraźnie rośnie, podczas gdy w Japonii się zmniejsza, a w Rosji i Brazylii, krajach ogarniętych kryzysem, wręcz pikuje. Przewiduje się jednak, że na kraje rozwijające się przypadnie aż 90 proc. globalnego wzrostu branży motoryzacyjnej w latach 2015 – 2022.
Wiele zależy tu od działań rządów. Zachęty podatkowe mogłyby wpłynąć na dynamikę rynku motoryzacyjnego (także i w naszym kraju).
W ubiegłym roku w Polsce zarejestrowano 792 tys. używanych aut sprowadzonych z zagranicy, o 5,6 proc. więcej niż w 2014 r.. Był to najwyższy wynik od 2008 roku.
Sprowadzanych aut używanych jest dwa razy więcej niż zarejestrowanych aut nowych Podobna proporcja utrzymuje się od momentu wejścia Polski do Unii Europejskiej. Przed 2004 rokiem import aut używanych nie przekraczał 40 tys. rocznie.
W bieżącym roku obserwujemy dalszy, cho powolny, wzrost popytu na nowe samochody na rodzimym rynku. Są one jednak kupowane głównie przez przedsiębiorców, którzy zakup aut wpisują sobie w koszty funkcjonowania firm. Pozostali, jak zawsze, wybierają zaś pojazdy mocno już zajeżdżone.
Na każdy nowy samochód w Polsce przypadają dwa używane, a połowa z nich liczy ponad 10 lat. Oznacza to, że nasz park pojazdów nie odmładza się, pozostając jednym z najstarszych w Europie. Ta sytuacja się nie zmieni, jeśli nowe auta będą ciągle tak drogie w stosunku do naszych zarobków.
Jak stwierdza najnowszy raport Polskiego Związku Przemysłu Motoryzacyjnego i firmy KPMG, w Polsce liczba nowych rejestracji wciąż nie osiągnęła wielkości notowanych pod koniec lat 90.
Generalnie zaś, roczna liczba rejestracji w przeliczeniu na tysiąc mieszkańców jest w naszym kraju blisko trzykrotnie mniejsza od europejskiej średniej (i mniejsza niż np. w niewielkiej Holandii). Przybywa nam za to kierowców. W ubiegłym roku resort spraw wewnętrznych wydał po raz pierwszy 418 384 praw jazdy, o ponad 27 proc. więcej niż w 2014 r. (ale ponad dwa razy mniej niż w najlepszym 2008 r.).
Bez zachęt dla ekologii
Polski rząd nie stymuluje w żaden sposób rozwoju branży motoryzacyjnej (bo nie są tym mgliste zapowiedzi, że mamy być potentatem w produkcji aut elektrycznych), ani nie zachęca do wymiany starego parku samochodowego na nowe, bardziej przyjazne dla środowiska modele.
A przydałoby się to, ponieważ, czystość powietrza w Polsce jest na bardzo niskim poziomie, zaś Ministerstwo Energii stwierdza, że prawie 60 proc. zanieczyszczeń powietrza w miastach pochodzi właśnie z transportu.
Dlatego też Polski Związek Przemysłu Motoryzacyjnego uważa, że dobrym pomysłem byłoby zastąpienie podatku akcyzowego – podatkiem ekologicznym, uzależnionym od czystości spalin, który wzrastałby wraz z poziomem obciążenia środowiska.
Cóż, pomysł to może i dobry, ale mało realny, ponieważ byłyby ogromne problemy z ustalaniem rzeczywistego poziomu emisji spalin.
Skończyłoby się zaś zapewne jak to u nas: wszyscy wykazywaliby na papierze spadający poziom zanieczyszczeń, kwoty podatku ekologicznego wpływające do budżetu byłyby coraz niższe, zaś powietrze nadal zostałoby zatrute.