To, że w naszym systemie bankowym zrównają się udziały polskie i zagraniczne, może zwiększyć szanse rozwojowe rodzimych przedsiębiorstw.
Repolonizacja gospodarki, o której dość często mówi obecna ekipa, nie może być celem samym w sobie. Zawsze powinna być po coś – aby zapewnić atrakcyjne miejsca pracy dla mieszkańców naszego kraju, w szerszym zakresie wykorzystywać nowoczesne technologie, zmienić montownie w pełnowartościowe zakłady produkcyjne, spowodować, że w Polsce znajdą się centra decyzyjne przedsiębiorstw, gdzie będą rodzić się projekty i zapadać decyzje rozwojowe.
Innymi słowy, budowa tak zwanej gospodarki opartej na wiedzy może stać się dużo łatwiejsza, jeśli w skład tej gospodarki będą wchodzić przede wszystkim przedsiębiorstwa mające polskich właścicieli. Nie znaczy to, że stanie się tańsza – przeciwnie, przestawianie gospodarki na innowacyjne tory własnymi siłami może być kosztowniejsze, niż wtedy, gdyby zajęły się tym koncerny zagraniczne, mające już odpowiednie technologie i kapitały.
Tyle, że te koncerny nigdy nie będą zainteresowane tym, aby w Polsce powstała naprawdę nowoczesna i innowacyjna, konkurencyjna gospodarka. To, że kapitał ma ojczyznę, udowodniono już przecież dawno.
Przykładem może być choćby przeniesienie przez Fiata produkcji pandy z zakładu w Tychach do Włoch – bo interes włoskich pracowników i pracodawców był ważniejszy.
Dobro kraju pochodzenia
Szczególne znaczenie ma tu repolonizacja systemu bankowego, który dostarcza gospodarce paliwa finansowego.
Można z wielkim prawdopodobieństwem przewidzieć, że banki, których dominujące udziały są w polskich rękach, będą chętniej podejmować akcję kredytową na rzecz rodzimych przedsiębiorstw, niż te, które mają zagranicznych właścicieli. Nie chodzi tu oczywiście o udzielanie kredytów ryzykownych, mających wspierać przedsięwzięcia nieracjonalne, zbędne albo źle przygotowane.
Ostrożność i roztropność finansowa są zawsze konieczne, niezależnie od tego czy pieniądze wykłada bank krajowy, czy zagraniczny.
Tyle, że w bardzo wielu przypadkach, gdy ryzyko mieści się w dopuszczalnych granicach, o udzieleniu poważniejszego kredytu gospodarczego decydują szefowie banku (albo nawet paru banków, jeśli w grę wchodzi przedsięwzięcie o dużych rozmiarach), którzy biorą pod uwagę nie tylko względy ostrożnościowe i ewentualne zyski.
Wtedy liczą się także argumenty poza finansowe – interes kraju, podatki zasilające rodzimy budżet, nowe miejsca pracy, więcej zamówień dla dostawców, ogólne ożywienie regionu zapewniane przez rozwój gospodarczy, przyciągnięcie nowoczesnych technik wytwarzania, związane z tym zdobywanie nowych kwalifikacji przez zatrudnionych.
Gdy trzeba wybrać
Jeśli więc do wyboru będą dwa projekty gospodarcze o zbliżonych parametrach, z tym, że jeden realizowany w Polsce, a drugi w państwie gdzie znajduje się centrala danego banku, to można być pewnym że bankierzy wybiorą wsparcie dla projektu rodzimego, a nie polskiego.
Gdy zaś kredyty są potrzebne dwóm przedsiębiorstwom, które konkurują ze sobą na polskim rynku, to zagraniczny bank wybierze przedsiębiorstwo pochodzące z własnego kraju. Tu także mieliśmy przykład, trzeba trafu, że również z udziałem Włoch.
Włoski bank Pekao SA, który udzielił kredytu konsolidacyjnego fabryce makaronów Malma (nazwa stworzona ze słów: malborskie makarony) miał też pomóc jej wejść na giełdę. Tyle, że bank najpierw odkładał wejście Malmy na parkiet, a gdy fabryce zaczęło brakować kapitałów, jakich uzyskanie zaplanowała w wyniku debiutu giełdowego, zażądał natychmiastowego zwrotu kredytu.
Skutek był oczywisty. Malma padła, a skorzystał na tym jej konkurent, włoski producent makaronów, w którego władzach zasiadał – tak się akurat złożyło – włoski prezes Pekao SA.
Do takiej kolizji interesów nie doszłoby, gdyby Pekao SA był polskim bankiem – i można mieć nadzieję, że nie dojdzie do niej w przyszłości, po powrocie Pekao SA w polskie ręce.
Po kupieniu od Włochów akcji Pekao SA przez PZU i Polski Fundusz Rozwoju, udział kapitału zagranicznego w naszej bankowości spadnie z 70 do 50 proc. Czyli, będzie pół na pół, połowa szans dla jednych, połowa dla drugich.
Strachy na Lachy
To wyrównanie udziałów krajowych i zagranicznych wywołało jednak zaniepokojenie części mediów.
Na przykład, Gazeta Wyborcza ostrzega, że powrót Peako SA w polskie ręce „może oznaczać kolejne zmniejszenie się konkurencji na polskim rynku” oraz wyższe ceny usług bankowych – czyli, że ta konkurencja byłaby większa, a ceny usług niższe, gdyby nasz sektor bankowy należał w większości do zagranicznych właścicieli. Stanie się zaś odwrotnie, jeśli banki będą w połowie należeć do właścicieli polskich oraz zagranicznych.
Ciekawe to rozumowanie. Jakoś dotychczas, gdy konkurencyjność, dzięki zdecydowanej przewadze udziałów zagranicznych miała być rzekomo większa, zupełnie nie dało się jej zauważyć – banki, nie przejmując się konkurencją, stadnie podnosiły swoje marże i ceny usług, zgodnie łupiąc skórę polskim klientom.
GW ostrzega, że kupno Pekao SA przez Polskę to „ogromny wydatek i duże ryzyko”. Tyle, że cena jest okazyjnie niska, o czym dobrze wiedzą wszyscy eksperci bankowi.
Gazeta wskazuje też: „niektórzy (interesujące, jacy niektórzy – przyp aut.) wróżą, że za kilka lat banki stracą nawet połowę rentowności. W takim przypadku inwestycja będzie się zwracać znacznie dłużej”. Ale spadek rentowności włoskiego właściciela Pekao SA i kłopoty, jakie z tego tytułu mogły zagrażać bankowi, jakoś nie wywoływały niepokoju wspomnianej gazety.
Tak więc, chyba panowie redaktorzy GW trochę za bardzo się martwią na zapas tym, że zrównały się udziały polskie i zagraniczne w naszej bankowości.