Nasze państwo rozdaje przedsiębiorcom setki milionów złotych za obietnice inwestycji i wzrostu zatrudnienia. Po czym nie sprawdza, czy rzeczywiście dotrzymali oni tych obietnic.
Od sześciu już lat w Polsce jest realizowany program wspierania inwestycji o tzw. istotnym znaczeniu dla naszej gospodarki. Uruchomiono go w 2011 r., a jego funkcjonowanie – początkowo zaplanowane do roku 2020 – przedłużono do 2023 r.
Dotychczas wydano na ów program prawie 200 milionów złotych. Pieniądze te otrzymali, w ramach wsparcia na rozwój działalności, przedsiębiorcy – polscy i zagraniczni – planujący rozwijanie inwestycji w naszym kraju.
Innowacyjne kopanie rowów
Od samego początku, aż do dziś, nie bardzo wiadomo, jakie inwestycje należy uznawać za posiadające istotne znaczenie dla polskiej gospodarki. Wiadomo jednak, że głównym celem tego programu ma być wzrost innowacyjności i podniesienie konkurencyjności polskiej gospodarki.
Tyle, że nie da się ocenić, czy te cele są realizowane choćby w minimalnym stopniu. Przedsiębiorcy inwestujący w Polsce (beneficjenci programu) zostali bowiem zobowiązani jedynie do utworzenia ustalonej w umowach liczby miejsc pracy oraz poniesienia określonych nakładów inwestycyjnych.
Tylko te dwa wskaźniki były decydujące dla oceny tego, czy należy przyznać im pieniądze.
Nie musieli natomiast zapowiadać, że dokonają na przykład transferu nowoczesnej technologii lub umożliwią dostęp do niej polskim przedsiębiorstwom. Nie badano też sensowności i celowości ich inwestycji. Czyli, nikt nie sprawdzał tego, czy realizowany jest podstawowy cel programu – zwiększenie innowacyjności i konkurencyjności naszej gospodarki.
Tak więc, z formalnego punktu widzenia, do uzyskania wsparcia finansowego z budżetu naszego państwa w ramach tego programu, mogli kwalifikować się na przykład ci przedsiębiorcy, którzy zatrudnili jakąś liczbę osób (co zwiększało zatrudnienie) do kopania rowów. Ponieważ praca ludzka jest droga, więc taka inwestycja, oprócz tworzenia nowych miejsc pracy, miałaby też niemałą wartość.
Zamiarów nie trzeba realizować
Wygląda więc na to, że program wspierania inwestycji o istotnym znaczeniu dla naszej gospodarki został stworzony przez rządzącą wtedy Platformę Obywatelską głównie po to, aby w miarę nieskomplikowany sposób umożliwić transfery państwowych pieniędzy do prywatnych przedsiębiorców.
Świadczy o tym także i to, że – jak zauważyła Najwyższa Izba Kontroli – ani w założeniach programu, ani w umowach wsparcia z jego beneficjentami korzystającymi z dotacji, nie było postanowień zobowiązujących przedsiębiorców do realizacji zamiarów, deklarowanych we wnioskach o przyznanie pomocy.
Czyli, przedsiębiorcy brali kasę od naszego państwa, obiecywali, że coś za nią zrobią – po czym nikt nie sprawdzał, czy rzeczywiście coś za nią zrobili. Bo nie musiał, gdyż program tego nie przewidywał.
Przedsiębiorcy w majestacie prawa nie rozliczali się więc z wykonania swoich zobowiązań – i zapewne często ich nie wykonywali. Słowo „zapewne” zostało tu użyte dlatego, że przecież nikt nie sprawdzał, co naprawdę robiono w ramach programu wsparcia inwestycji o istotnym znaczeniu dla gospodarki.
Prezent od teoretycznego państwa
Można zatem odnieść wrażenie, że urzędnicy z Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych (bo to ta instytucja, której nazwę od początku tego roku zmieniono na Polską Agencję Inwestycji i Handlu, pilotowała program) rozdawali przedsiębiorcom państwowe pieniądze jak gdyby w formie prezentu.
Polskie urzędy, w corocznych sprawozdaniach z wykonania programu (bo sprawozdania jak najbardziej były, przecież w papierach wszystko się musiało zgadzać) nie wykazywały zaś wpływu dotowanych inwestycji na wzrost innowacyjności i poprawę konkurencyjności polskiej gospodarki.
Przedsiębiorcy brali zatem państwowe pieniądze – i mogli robić z nimi co chcieli, bez żadnej kontroli ze strony naszego teoretycznego państwa. Słowem, hulaj dusza piekła nie ma.
„Nie jest możliwa ocena, czy i w jakim stopniu wydane już pieniądze wpłynęły na wzrost innowacyjności i konkurencyjności polskiej gospodarki, czyli głównego celu programu” – stwierdza zatem NIK. A wydane dotychczas prawie 200 mln zł (dwie trzecie tej kwoty sprezentowano przedsiębiorcom za obietnice zwiększenia nakładów inwestycyjnych zaś resztę, za zapowiedź wzrostu liczby miejsc pracy) to tylko część tego, co jeszcze będzie trzeba wydać.
Podpisano już bowiem kolejne umowy, na mocy których budżet państwa musi przekazać przedsiębiorcom, w ramach bezzwrotnego wsparcia, 455 mln zł.
A bo to nasze?
Oczywiście wydaje się absurdem, by pieniądze polskich podatników były nadal, tak jak dotychczas, rozdawane bez późniejszego weryfikowania, na co je przeznaczono.
Urzędnicy, rozdzielający państwową kasę pomiędzy przedsiębiorców, wcale nie są jednak zainteresowani sprawdzaniem celowości udzielania tych dotacji. Dla nich to dodatkowa robota – a to, co przedsiębiorcy robią z pieniędzmi otrzymanymi od państwa jest im przecież obojętne, bo rozdzielają państwowe pieniądze, nie swoje własne.
Surowsze rozliczanie programu mogłoby też pozbawić urzędników ewentualnych przejawów wdzięczności, otrzymywanych od przedsiębiorców, którzy dostali wsparcie z budżetu.
I dlatego właśnie raczej trudno oczekiwać, by w programie wspierania inwestycji o istotnym znaczeniu dla gospodarki szybko nastąpiły jakieś znaczące zmiany – choć NIK wskazuje, że: „Niezbędne jest wyeliminowanie jego zasadniczej wady: braku umownych warunków ukierunkowanych na realizację jego celu, czyli wzrostu innowacyjności i konkurencyjności polskiej gospodarki”.
Dodajmy, że jest to wada wręcz przekreślająca sens całego tego programu.
Dostali korzyść majątkową
Firmy, które otrzymały dotacje w ramach programu wspierania inwestycji o istotnym znaczeniu dla naszej gospodarki, zainwestowały prawdopodobnie do końca ubiegłego roku w Polsce 6,5 mld zł i utworzyły około 19 tys. miejsc pracy, w tym 14 tys. dla osób z wyższym wykształceniem. Ile dokładnie? – nie wiadomo, bo przecież są to dane wzięte tylko z obietnic tych przedsiębiorstw, których nikt nie weryfikował.
W każdym razie, jak wskazuje NIK, najwięcej nowych miejsc pracy (8800) zobowiązali się utworzyć inwestorzy ze Stanów Zjednoczonych, zaś największe inwestycje zapowiedziały firmy niemieckie – ponad 3,7 mld zł.
Pytanie, czy przy inwestycjach mających wynosić 6,5 miliarda złotych, te około 200 mln zł sprezentowanych przez państwo polskie miało jakiekolwiek znaczenie?
Wydaje się, że była to po prostu forma gratyfikacji (innymi słowy, korzyści majątkowej) dla przedsiębiorców za to, że w ogóle zdecydowali się na inwestowanie w naszym kraju.
Papiery nic nie powiedzą
To, że ci przedsiębiorcy jednak inwestują, widać gołym okiem, nawet bez rozliczania programu. Inwestorzy niemieccy i francuscy budują zakłady motoryzacyjne, amerykańscy rozwijają różne usługi, w motoryzację inwestują także przedsiębiorcy koreańscy, w produkcję rolno–spożywczą – polscy.
Najprawdopodobniej wszystkie te inwestycje powstałyby także bez wydania przez Polskę wspomnianych prawie 200 mln zł i obiecania kolejnych 455 mln. Nie da się już jednak tego sprawdzić.
Można natomiast podjąć próbę naprawienia programu wspierania inwestycji. Najwyższa Izba Kontroli postuluje więc, by zmienić reguły programu tak, aby warunkiem otrzymania wsparcia od naszego państwa była pełna realizacja deklaracji zawartych we wnioskach o udzielenie dotacji. I żeby deklaracje te rzeczywiście wpływały na innowacyjność polskich firm lub na autentyczne podnoszenie kwalifikacji osób zatrudnionych na dotowanych miejscach pracy.
„Konieczne jest zapewnienie zasad monitoringu w taki sposób, aby obejmował on jakościowe efekty nowych inwestycji, to jest m.in. uczestnictwo polskich firm w realizacji inwestycji, współpracę beneficjentów z polskimi przedsiębiorcami, w tym transfer do nich technologii, dostęp do wiedzy i technologii” – podkreśla NIK.
Problem jednak w tym, że na podstawie jakichkolwiek papierów trudno ocenić rzeczywisty stopień innowacyjności i nowoczesności różnych inwestycji. Można wymyślać najrozmaitsze kryteria i wszystkie będą do niczego – bo jedynym autentycznym miernikiem innowacyjności i nowoczesności jest sukces rynkowy.