Czasem porównuję koncert z przechodzeniem po kładce nad przepaścią. Trzeba przejść – nie ma wyboru. Potem z jednej strony jest zmęczenie, z drugiej – radość samospełnienia – mówi Michał Urbaniak grający głównie na skrzypcach i saksofonie. Muzyk jazzowy, kompozytor i aranżer w niedzielę kończy 80 lat.
Malwina Wapińska: Kiedy czytam i oglądam wywiady z panem, odnoszę wrażenie, że choć spełnił pan większość wielkich marzeń w swoim życiu, wciąż myśli o przyszłości i o tych marzeniach, które się jeszcze nie spełniły.
Michał Urbaniak: Marzenia oczywiście są najważniejsze. Ale ja w ogóle myślę przede wszystkim o tym, co będzie dzisiaj i jutro. Jestem wodnikiem, a wodniki lubią spontanicznie wybiegać w przyszłość. Przychodzą przecież nowe generacje, odkrywają muzykę na nowo. Ja to nazywam „back to the future”, czyli „powrót do przyszłości”.
Jak pan to rozumie?
Na podstawie muzyki z lat 50. i 60. znów tworzy się nowa muzyka rytmiczna. Ona jest i będzie pod różnymi postaciami, nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Tę rolę, którą odgrywał kiedyś jazz, odgrywa dzisiaj hip-hop. W dalszym ciągu mam w sobie pewien barometr – przepraszam, to nie jest chwalenie się – ale mam nosa do wychwytywania talentów. Rozpoznaję je w młodych ludziach zanim oni sami to rozpoznają. Nie pamiętam, żebym się kiedykolwiek pomylił co do talentu młodych muzyków.
Tak jak kiedyś wpływowe postaci świata jazzu rozpoznawały talent u pana?
Dziś mogę powiedzieć, że wszystko, wprawdzie dużą pracą, ale przychodziło do mnie lekko. Była we mnie pasja, która nie wygasła. Wciąż jest pisanie muzyki po nocach. Więcej pomysłów niż możliwości realizacji.
W pańskim życiu tych nocy nieprzespanych było chyba więcej niż przespanych?…
Tak to bywa. Do dziś potrafię się obudzić się w środku nocy z jakimś pomysłem i biec do komputera, żeby go zanotować. Zanim się obejrzę, jest już dzień, za oknem jasno. Czasem trzeba odespać, czasem nie.
O swojej fascynacji muzyką hip-hopową mówi pan nie od dziś. Na przekór zasadom wprowadził ją pan zresztą do filharmonii.
Tak, choć muszę zaznaczyć, że nie wszystko, co próbuje wyglądać jak hip-hop, jest prawdziwym hip-hopem. To samo dotyczy jazzu – każda muzyka, która ma gdzieś swoje korzenie, musi zachować z nimi więź. W Polsce szybko pojawiło się coś, co nazywam „hihopolo”. Niektórym białym raperom na fali mody wydawało się, że jeśli założą za długie dżinsy, złapią się za krocze i będą mówić „joł”, to wystarczy. A to nie było to. Pojawiło się jednak wiele młodych talentów. Dobra passa w polskim hip-hopie zaczęła chyba od O.S.T.R.-ego, a jednym z pionierów był Liroy.
Liroy, i jego album z 1995 r. ze słynnym utworem „Scyzoryk”, rzeczywiście zrobił sporo zamieszania. Był trochę agresywny, trochę zabawny, z mocnym beatem, który sprawiał, że krew zaczynała mocniej pulsować.
I o to chodzi. Podobnie jest z jazzem. Cała Polska i Europa bardzo przeintelektualizowała jazz, a to ma być fajna rytmiczna muzyka do zabawy. Nie trzeba się do niej modlić, ani robić z niej pseudo-klasyki. Nie lubię nikogo krytykować, ale obecnie wokoło jest wielu muzyków, którzy tworzą rzeczy ładne, fajnie brzmiące, ale poza brzmieniem z jazzem nie mają nic wspólnego.
We wczesnym PRL-u zakazywano jazzu jako muzyki „kraju imperialistycznego”, jakim była Ameryka. A przecież jazz w swoich źródłach nie miał nic wspólnego z imperializmem. Powstał w dzielnicach biedoty, afroamerykańskich gettach, gdzie za poprzez muzykę i rytm próbowano wyrazić emocje.
Oczywiście. Ta muzyka zaczęła się w Afryce, potem przedostała się na plantacje, z plantacji na ulicę, a z ulicy weszła aż do filharmonii i nie tylko.
Kiedy odkrył pan tę muzykę, która wydawała się tak szkodliwa władzom w czasach komuny?
Porwała mnie jako bardzo młodego człowieka. Miałem trzynaście lat, kiedy zakochałem się w bluesie. Nawet zacząłem śpiewać – sam dla siebie, po kryjomu, z samej potrzeby. To wszystko przyszło zupełnie naturalnie.
Kształcił się pan w kierunku gry na skrzypcach i nagle na własną rękę odkrył saksofon. Czy to prawda, że w momencie, gdy odkrył pan saksofon, pańska mama powiedziała, że straciła syna?
Było w tym jakieś ziarno prawdy. Najpierw wziąłem się za gitarę, która raz, że okazała się za trudna, a dwa, że profesor od skrzypiec któregoś razu mało mnie nie pobił, widząc ślady gitary na moich palcach. A grę na saksofonie zacząłem chwytać bardzo szybko. Na początku chciałem to połączyć: być skrzypkiem w orkiestrze symfonicznej i saksofonistą na scenie jazzowej i do pewnego momentu to się udawało. Ale zaczęły się koncerty z muzykami jazzowymi, coraz częstsze podróże, a wtedy naprawdę trudno było wyjechać.
Podobno od najmłodszych lat myślał pan o tym, jak dostać się do Nowego Jorku, aż w końcu się udało.
Zawsze mówię, że w jakimś stopniu urodziłem się Amerykaninem. Nigdy nie znalazłem lepszego i bardziej bliskiego mi miasta niż Nowy Jork. A przecież jeździłem po całym świecie: mieszkałem w Niemczech, Szwajcarii, przez pięć lat w Szwecji. Zobaczyłem wiele miast, poznałem wiele kultur i wielu ludzi, ale nigdzie nie znalazłem miejsca, które mogłoby równać się w Nowym Jorkiem. Teraz już nawet bym go nie szukał.
Sama, kiedy miałam pierwszy raz wyjechać do Nowego Jorku, zamiast czytać przewodniki turystyczne, zaczęłam słuchać muzyki jazzowej. Chciałam przygotować się na to miasto bardziej emocjami niż wiedzą. Myśli pan, że to był dobry pomysł?
Tak, bo Nowy Jork odkrywa muzykę. Po ulicy chodzą ludzie w pięknych garniturach, ze skórzanymi teczkami, w eleganckich butach i nawet nie wiedzą, że swingują chodząc.
Pańskim idolem był Miles Davis, ale na początku zdawał się niedostępny. Opowiadał pan w wywiadach, że najpierw czaił się pan na niego po koncertach, pragnąć przynajmniej postać przy tej samej budce telefonicznej co on. A potem zagraliście na jednej scenie, ostatecznie nagrał pan z nim trzy utwory do płyty „Tutu” z 1986 r. Mówił o panu „dajcie mi tego cholernego skrzypka z Polski. On ma wyczucie”. Wiele można powiedzieć o Milesie Davisie jako genialnym artyście, ale nie to, że był gadatliwy i wylewny…
Za to zawsze był bardzo elegancki. Ekstrawagancki też, ale przez całe życie dbał o to, jak wyglądał. Kiedyś nosił najlepsze francuskie garnitury. Jego zdjęcia ze starszych płyt są niesamowite. Pamiętam z wyjazdu w 1962 r. jak pojechaliśmy za nim na dwa miesiące w trasę po Stanach. Całe 7 dni koncertów i on w garniturze jednorzędowym z trzema guzikami, przeplatanym złotą nitką. To był mój guru przez całe życie aż do dziś – Miles.
Jakie to uczucie wyjść z Milesem Davisem na scenę i zatracić się w tej pulsującej rytmem muzyce?
To spełnienie marzeń. Człowiek czuje się, jakby znalazł się w zupełnie innym świecie. Czasem porównuję koncert z przechodzeniem po kładce nad przepaścią. Trzeba przejść, nie ma wyboru. Ale to nie jest przymus, to jest radość przechodzenia. Najważniejsza jest ta droga na drugą stronę. Potem z jednej strony jest zmęczenie, z drugiej – radość samospełnienia.
Często mówi pan o tym, jak bardzo docenił hip-hop i raperów. A co z rock’n’rolem? Przecież on wywodzi się z bluesa. W nim też wszystko opiera się na rytmie.
Dla mnie prawdziwy rok’n’roll, który bardzo, który kocham, lubię i szanuję skończył się tak naprawdę w epoce Jimiego Hendriksa. Uwielbiałem Chucka Berry’ego, jako twórcę całej tej muzyki. Przypadkowo dowiedziałem się zresztą, że był klientem tego samego prawnika co ja.
Musiał to być nie byle jaki prawnik…
Kiedy przyjechałem do Stanów, wiedziałem od kolegów z Europy, że podstawą bytu w Stanach jest posiadanie dobrego adwokata, więc znalazłem takiego. Okazało się, że reprezentował także Beatlesów, Chucka Berry’ego i wielu innych.
Znam płyty zespołów grających różne odmiany muzyki metalowej, które w ciężkie brzmienia gitarowe potrafią na przykład wpleść elementy jazzu granego na saksofonie. Czy jazz da się połączyć ze wszystkim?
Te muzyki trochę się różnią pod względem rytmicznym, ale funkcjonalnie działają na tej samej zasadzie.
A na czym polega różnica między tym, jak jazz postrzegają Europejczycy, a jak postrzegają ją Amerykanie?
Przede wszystkim jest wielu Amerykanów, którzy w ogóle nie myślą o muzyce, tylko naturalnie ją przejmują, bo powstała na tamtej ziemi, jest dla nich zupełnie naturalna i mają ją w genach. Europejczycy bardzo często zbyt dużo myślą i intelektualizują jazz. W czasie pobytu w Niemczech na przykład bardzo mnie raziło i dziwiło, że kiedy przyjeżdżał znakomity zespół i dawał wspaniały koncert, sale były pełne. Ale kiedy organizatorzy sprowadzali ten sam zespół ponownie, publiczność nie była już zainteresowana. Mówili: my już to słyszeliśmy. To znaczy, że w ogóle tego nie poczuli, bo gdyby poczuli, przybiegliby na kolejny koncert z jeszcze większą ekscytacją.
Kiedy rozmawiam z artystami, którzy odnieśli wielki sukces w Stanach, mam wrażenie, że coś ich łączy: często mówią, że wszystko stało się przypadkiem, bo znaleźli się w odpowiednim czasie i odpowiednim miejscu, poznali właściwych ludzi. To chyba wymaga ogromnej otwartości, by tę szansę złapać, zanim ucieknie? Umieć rozmawiać z ludźmi?
Kiedy dłużej pobędzie się w Stanach, a szczególnie w Nowym Jorku, który jest specyficzny i wyjątkowy, odkrywa się, że tam komunikacja międzyludzka stoi na bardzo wysokim poziomie. Uważam, że większość krajów europejskich powinna zazdrościć takiego szacunku, jaki tam jeden człowiek darzy drugiego. Takiego sposobu komunikacji, takiej umiejętności docenienia cudzej pracy. Tego po tej stronie oceanu bardzo często brakuje.
Często wraca pan do Polski?
Wracam, kiedy wzywają mnie sprawy rodzinne lub – ostatnio – zdrowotne. Czas pandemii i lockdownu spędziłem w Polsce. Jednak zakorzeniłem się już w Ameryce. Ale pozostanę Polakiem, który mieszka w Nowym Jorku.