1 grudnia 2024

loader

Dziennik Kłapouchego

fot. Wydawnictwo ISKRA

Prezes Wiesław Uchański od czasu do czasu podpytuje mnie, czy przeczytałem ofiarowany mi jakiś czas temu, wydany przez „Iskry” „Dziennik hipopotama” Krzysztofa Vargi, tak jakby podejrzewał, że moja przedłużająca się lektura wynika z tego, że owe dzienniki nie podobają mi się. 

Jest wręcz przeciwnie, podobają mi się tak bardzo, że sycę się nimi jak smakołykiem, jak delicjami. Lektura ta jest tak smakowita, że żal mi po łebkach przelatywać nad zdaniami, co od czasu do czasu zdarza mi się w przypadku książek niezbyt frapujących, nie wciągających, takich, które oceniam jako słabe. 

W tym przypadku każde zdanie wysysam jak smakowitą esencję, jak nektar z owocu. Nie będę tu oczywiście streszczał, nawet w skrócie, zawartości tego dziennika. Nie jest to ani celowe, ani możliwe, bo „Dziennik hipopotama” nie tylko liczy sobie przeszło 600 stron, ale jest jak kalejdoskop, jak wirówka zdarzeń, postaci, zjawisk, tytułów książek, filmów, od której można dostać zawrotu głowy. Varga jest błyskotliwym felietonistą i ten jego dziennik ma coś z monumentalnego felietonu, aż skrzy się w nim dowcip, inteligencja, poczucie humoru, ironia, sarkazm i całkiem spora dawka mizantropii. 

W jego dzienniku dużo miejsca zajmuje literatura (w końcu mamy do czynienia z pisarzem z krwi i kości), ale nie lękajcie się wy, którzy obawiacie się, że mogą to być jakieś nudne dywagacje polonistyczne. Nic z tych rzeczy. Varga pisze o literaturze barwnie, zajmująco, bo to nie jest jakiś zasuszony mól książkowy, lecz facet z krwi i kości, który wydobywa literaturę z życia i życie z literatury, a poza tym i wypije i zje i zapali i pożartuje. 

Zatem te literackie wzmianki Vargi nie są jakimiś suchymi badylami czy zasuszonymi liśćmi, ale mają w sobie soczystość i aromat realnego życia. W tym dzienniku czuje się też osobowość Vargi, bynajmniej nie łagodną, ujutną, raczej weredyczną, cierpką, gorzkawą, niespokojną, nienasyconą, niecierpliwą. Nie tylko ludzie go drażnią, nie tylko różne przejawy życia zbiorowego, nie tylko władza, nie tylko absurdy dookolne. Niecierpliwość i drażliwość Vargi sprawia, że denerwują go nawet fenomeny natury. W letnich zapiskach z 2018 roku pojawia się motyw upalnego lata w mieście, motyw „upiornego upału” jako źródła udręki, upału jako złośliwego demona. 

Przypominają się utwory literackie, w których atrybuty klimatu pojawiają się niczym refren, niczym klątwa, jak upał w „Obcym” Alberta Camusa, w niektórych powieściach Conrada, jak upał w „tropikalnych” powieściach Michała Choromańskiego czy uporczywy wiatr w jego „Zazdrości i medycynie” („wiatr wzmaga namiętności”), jak uporczywy, monsunowy deszcz w powieściach afrykańskich i iberoamerykańskich. 

Z „Dziennikiem hipopotama” wdziera się Varga w swoje życia jakby ni stąd ni zowąd, ni z gruszki, ni z pietruszki. Zaczyna nie wiedzieć dlaczego 25 kwietnia 2018 roku, a kończy go też z nagła, jakby nożem uciął, 21 marca 2020 roku. To rys człowieka znerwicowanego, jakim Varga niewątpliwie jest (ale kto nie jest?) i tegoż znerwicowania zapisem jego dziennik jest też. To co w tych zapiskach dominuje, to weredyczne joby i fleki, jakie Varga na lewo i na prawo rozdaje. Jego joby zbiera nie byle kto: Wiesław Myśliwski, Krzysztof Zanussi, Andrzej Żuławski, Grzegorz Leszczyński, Adam Zagajewski, Jerzy Stuhr i cały legion innych. 

Z różnych powodów, o których trzeba by dłużej, ale po co, trzeba samemu przeczytać „Hipopotama”, a poza tym miejsca nie ma. Ale n.p. pisarka Joanna Bator zbiera joba za brak poczucia humoru i niezrozumienie dowcipu, Zygmunt Miłoszewski za zapuszczenie wąsów, Paweł Lisicki za brak talentu, Stefan Chwin za nie dość szybką odpowiedź na komplement, matka Vargi i rodzina za całokształt, michnikowska nagroda Nike za pogardę dla epiki i promowanie „literatury skrawków”, Piotr Zaremba za mendowatą obraźliwość, Remigiusz Mróz za coś innego. 

Mamy więc joby, flekowanie, marudzenie godne Kłapouchego od Milnego, zgryźliwe wywalanie żółci na cały Mokotów, Warszawę i świat. Najdłuższe tyrady skierowane są pod adresem Kościoła. A pomiędzy tymi jobami i flekami, uwagi o lekturach, klasycznych i współczesnych, o obejrzanych filmach, spotkaniach z czytelnikami, mękami z nielubianą matką, kolacjach u znajomych, spotkaniach z kobietami, potem chwila samobiczowania się za nieudane życie, pogardliwe jeremiady na nieczytający naród polski i sugerowanie, że śmierć już tuż, tuż. 

A potem znów zgryźliwe joby itd., itp. Są tego w książce tony i nie da się nawet tylko jednego procenta wymienić. Czy ja krytykuję „Dziennik hipopotama” Krzysztofa Vargi? Ależ nic z tych rzeczy, a do niektórych jego jobów i fleków mógłbym się nawet przyłączyć, choć humor mam obecnie nieco lepszy niż Varga w 18-tym. Bo „Dziennik hipopotama” czyta się wspaniale z całym dobrodziejstwem inwentarza, z całym tym jego wiecznie złym nastrojem, zniesmaczeniem, z niechęcią do tego okropnego, obrzydliwego świata, z mizantropią i zgryźliwością, z całą błyskotliwą inteligencją i z jedynym w swoim rodzaju stylem Vargi.

 Ja się od lektury tych dzienników oderwać nie mogłem. Jak to się czyta! Palce lizać! I zapewniam, że nie kpię sobie, pisze poważnie.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Pan Maciej Prus trochę się spóźni

Następny

Łazienki na piątek