8 grudnia 2024

loader

Literackie złoto Zyty Rudzkiej

fot. Wydawnictwo WAB

„Moja bohaterka straciła miłość, męża, pracę. Niewielki dorobek wyprzedała na bazarze. Ale Wera jest nie do zdarcia. Nie celebruje utraty. Nie chce być wdową, ani ofiarą. Kocha kogo chce, i żyje, jak chce, stąd jej siła. Spotykam ciągle takie kobiety – chciałam oddać im głos” – tak w duchu społecznikowsko-feministyczno-tożsamościowym przedstawia Zyta Rudzka swoją najnowszą, wydaną przez WAB powieść.

Na pewno trzeba to docenić, bo intencja autorki jest bardzo ważna, ale jak zazwyczaj, od czasu gdy Rudzka weszła na scenę polskiej literatury, jej największą siłą jest jednak język. W końcu na tego rodzaju społeczny, prokobiecy przekaz można natrafić w pierwszej lepszej, mniej czy bardziej udatnej konfekcji powieściowej. A Zyta Rudzka (rocznik 1964), renomowana prozaiczka i dramaturżka, laureatka prestiżowych nagród, tłumaczona na liczne języki autorka m.in. „Białych klisz” (1993), „Pałacu Cezarów”, „Uczt i głodów” (1995), „Mykwy” (1999), „Dziewczyn Bonda” (2004), „Krótkiej wymiany ognia” (2018) czy„Tkanek miękkich” (2020) szlachetne intencje moralne wciela w wyborny artyzm literacki.

Rudzka jest pisarką bardzo spostrzegawczą, czujną i wrażliwą na sferę otaczającego nas języka, na jego sferę potoczną. Jest czujna w swej reakcji na jego klimat, rytm, melodię, składnię, słownictwo i frazeologię. Wrażliwa szczególnie na tę jego sferę, w której wyraża on potoczne, naturalne emocje i namiętności, klimat dookolnej egzystencji. A ponieważ egzystencja, realność, jest rozbita, rozproszona, fragmentaryczna, nielinearna, więc taki też jest język prozy Rudzkiej, zdania rwane, krótkie, często jednowyrazowe równoważniki zdań. Taką prozę niektórzy nazywają eksperymentalną. To określenie do pewnego stopnia trafne, choć nie jest to eksperymentowanie zimne, laboratoryjne, lecz oparte na emocjach, wrażeniach doznawanych przez zmysły pisarki, oparte na tym co widzi, na dotyku, smaku, zapachach. Eksperymentuje jednak Rudzka z czasoprzestrzenią swoich powieści, stosuje powtórzenia, wdaje się w zapętlenia, zakola, zakrzywienia, w szczeliny miejsc, akcji i czasu, a także psychiki postaci. Jej bohaterowie i – nade wszystko – bohaterki, choć pozornie to pospolici, zwykli ludzie z ulic, sklepów, przychodni zdrowia, miejskiej komunikacji, są jednocześnie postaciami nieoczywistymi, nieschematycznymi, bujnymi, czasem zaskakująco rozrastającymi się niesfornie na wszystkie strony, niczym nieprzycinane krzewy.

Werze z „Kto się śmieje, ten ma żeby”, prostej kobiecie, fryzjerce, umiera mąż, zostaje wdową i zmaga się z pierwszymi godzinami i dniami wdowieństwa, które wywraca jej życie. To gwałtownie przeżywana, siermiężna „odyseja” przygotowywania pogrzebu zmarłego męża. Rozrachunek z nim, z małżeństwem, z dotychczasowym życiem rozrasta się pod „piórem” Rudzkiej w dynamiczny, kipiący sensami monolog o życiu. Z pospolitości spraw, którymi żyła i żyje Wera wyłania się opowieść o kosmosie egzystencji, który gęstością mógłby nawet przywołać skojarzenie z prozą Gombrowicza. Nie brak też charakterystycznej dla Rudzkiej wybornej, obrazowej ironii, także tej pełnej rubasznej, bezceremonialnej seksualności („Łóżko całe dla mnie, uwalam się jak księżna. Po Dżokeja (męża) stronie wygodniej, po pańsku, sprężyny nie bagnetują. Mało ważył, łóżka nie niszczył. Tyle co się na mnie naskakał. Kiedy to było. (…) Całkiem w fiucie ostygł. (…) Tyle że rwał się do całowania. Mokre pocałunki to jego specjalność. (…) Ale mam cyce, mam dupę. (…) Łóżko duże, spać nie idzie. Po pochowaniu się wyśpię”. Ale są i wspomnienia wcześniejszej fazy małżeństwa: „Kwietniowy ścisk w piczy, jakby ludzkość była na wymarciu, trzeba się szybko ruchać, rodzić”. Można rzec, że każde zdanie prozy Rudzkiej jest na wagę literackiego złota. W tej niebywałej kreatywności języka, jednocześnie wziętego z natury i przetworzonego literacko należy Rudzka do tej rodziny pisarzy, do których należy i Białoszewski, i Masłowska, i niektórzy, najbardziej utalentowani „zbereźnicy”, ale nie ma w tym krzty naśladownictwa, epigoństwa. Język Rudzkiej jej „samoswój”. Przepadam za prozą Zyty Rudzkiej, bo naturalność języka i artyzm prozatorski łączą się u niej we wspaniały, najwyższej próby, mistrzowski stop.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Węże 2023

Następny

„Maria de Buenos Aires”