Już przed lekturą tomu „Wierszy wybranych” Bohdana Wrocławskiego odczuwałem z kilku powodów konfuzję. Po pierwsze, mam zaszczyt od kilkunastu lat osobiście znać Poetę, na tyle na ile oczywiście w ogóle można „znać” drugiego człowieka.
Znam Poetę z Jego Ogromnych Walorów i Talentów oraz z minimalnych, właściwie kosmetycznych do tego stopnia, że niemal niezauważalnych, wad, na które można machnąć ręką. Zaświadczam o tym także jako jeden z autorów publikujących w redagowanym przez Niego e-dwutygodniku pisarze. pl. Ów fakt osobistej znajomości i współpracy sprawia, że zarówno każda uwaga aprobatywna jak i krytyczna o Jego tomie poetyckim mogłaby być poczytana za jakiś odczyn wspomnianej relacji osobistej.
Po drugie, nie jestem znawcą poezji. O ile wieloletnie doświadczenie czytelnicze z niewielkim może dodatkiem „iskry bożej”, pozwala mi nieźle chyba rozeznawać się w prozie literackiej, w której siedzę po uszy jako czytelnik, o tyle nie mogę tego samego powiedzieć o moim rozeznaniu w poezji (co nie znaczy że jestem w tej domenie kompletnym analfabetą, aż tak się samobiczować nie muszę).
Aparat krytyczny
Nie dysponuję zwyczajnie stosownym aparatem krytycznym służącym jej badaniu i ocenie. Brak mi analogicznych jak w przypadku prozy, narzędzi do rozpoznawania jej wartości, analizowania i opisywania. Tu trzeba by nie mnie, lecz, dajmy na to, takich wybitnych znawców poezji jak Piotr Śliwiński czy nieżyjący już Jacek Łukasiewicz lub Andrzej Krzysztof Waśkiewicz albo jakiegoś poety, kolegi po poetyckich zatrudnieniach Poety, o którym tu mowa.
W tej krytycznej – nomen omen – sytuacji, w jakiej się znalazłem, nie mając możliwości zdania się na własną uczoność w tej mierze, nie miałem innego wyjścia jak zdać się na własną intuicję i wrażliwość. Pomyślałem sobie jednak, by się wewnętrznie pocieszyć, że intuicja i wrażliwość nie są w końcu wcale tak mało wartościowymi kryteriami akurat w percepcji poezji. A poza wszystkim, przecież jestem świadom, że nie mam do czynienia z debiutantem, lecz z Poetą, który dawno już znalazł swoje trwałe miejsce w historii polskiej poezji, co można sprawdzić w źródłach piśmiennych, choćby w „Agonii i nadziei”, dziejach prozy i poezji polskiej po 1918 roku Piotra Kuncewicza. Wyposażywszy siebie samego w te instrumenta, przystąpiłem do lektury „Wierszy wybranych” Bohdana Wrocławskiego. Wszystkich, którzy przeczytają te słowa proszę wybaczenie nie xfachowości tego mojego pisania o tej Poezji. Będę niefachowy, ale autentycznie szczery i wrażliwy jako czytelnik. Na to mnie stać.
Zajrzałem najpierw do spisu treści i od razu wypatrzyłem kilka tytułów związanych z miejscem bliskim Poecie, ale i mnie, od lat kilkunastu, czyli z Kątami Rybackimi i Zalewem Wiślanym. Oparłem się jednak pokusie rozpoczęcia lektury tomu od tych akurat wierszy, by nie ryzykować wejścia od razu w stany wrażeń zbyt osobistych, a przez to mogących zmącić odczucie tej poezji w szerszym jej aspekcie.
Zacząłem więc lekturę „po bożemu”,
od początku, od pierwszego utworu, „Il Silenzio – Studium w szarości” i …. znalazłem się się jakby w moim własnym świecie, jakby to był wiersz – wybaczcie odrobinę nieskromności – w niektórych rejestrach także o mnie, od pierwszych już wersów („Mężczyzna siedzi przy stole/książki na parapecie przysłaniają mu światło”). Znajduję w nim też to, co w poezji bardzo cenię i lubię – refleksy wielkiej kultury, która dla niektórych, takich jak Autor „Il Silenzio”, jest nie odświętnością, lecz chlebem powszednim. Bo jest w tym utworze i wiersz Roberta Lovella, i tytułowa, muzyczna „Il Silenzio” Melisse Veneme i Norwid w Domu Świętego Kazimierza, pierwsze miejsce, w którym znalazłem się na krótko podczas pierwszego pobytu w Paryżu w sierpniu 1981 roku i z którym wiążą się bardzo ważne dla mnie wspomnieniowe asocjacje (przepraszam za osobisty wtręt, ale jak napisałem wyżej, poezję czyta się nieuchronnie przez filtr własnej jaźni i czucia).
Konstrukcja i poetycka substancja
I dopiero po wchłonięciu tych pierwszych wrażeń przyjrzałem się konstrukcji i poetyckiej substancji tego wiersza. Charakteryzuje go swoisty monumentalizm, nieco hieratyczna, majestatyczna kadencja i melancholia, biorąca się z eschatologicznych autorefleksji. Ten wiersz mnie autentycznie przejął, a przecież, choć jestem czytelnikiem zachłannym, to uczuciowo wrażliwym bez nadmiaru.
A poza tym, co w tym wierszu uderza, to kunsztowność jego klasycznej formy, kunsztowność, w której spaja się w jedno świadome nawiązanie do najlepszej tradycji poetyckiej z nowoczesnością i indywidualną formą, wolną od bezpośredniego „naśladowania”. Chciałbym go tu zacytować w całości, ale pozostaje mi odesłać do jego lektury. Albo „Zdjęcie z autografem”, w którym z radością znalazłem Amerykę mojej, młodzieńczej jeszcze wyobraźni, gdzie jest i „Apollo Theater w nowojorskim Harlemie”, i „Ella Fitzgerald and Her Famous Orchestra”, i Chick Webb, i Newport News, i Beverly Hills. Ameryka przez Poetę wyobrażona, nie poznana z autopsji, tak jak i moja Ameryka. I nagle ten przeskok w miejsce nie wyobrażone, ale własne, realne na bałtycki klif. I o odczucie także mi jest bliskie.
W kolejnym utworze, w „Ostatnim liście Pliniusza Młodszego”, znów świat klasyczny („Mój drogi Tacycie…), gdzie Akropol, Odys, Agamemnon, „popioły Pompei i Herculanum”, Forum Romanum, te monumentalizmy skonfrontowane z pospolitością „kwaśnego potu oblepiającego ramiona ćwiczących legionistów”, zza którego za chwilę wyłania się „róg siedemdziesiątej drugiej ulicy Nowego Yorku i paryski Montmartre”.
Poeta zaprasza Tacyta
do „kanału grzewczego na ulicach Warszawy”, w okolice „popiołów żerańskiego Wezuwiusza”. Lubię takie przerzutnie, bo dają poczucie uniwersalizmu doświadczeń człowieka i tego, że poetycka pieśń jest „arką przymierza między dawnymi a nowymi laty”, tak jak „przymierze” między „ciszą kosmosu” a „piciem wina o cierpkim zapachu niedojrzałych jabłek”. Tych motywów kulturowych jest w tomie wiele, jest Joseph Conrad, Dzielnica Łacińska, powracający Norwid z cmentarza Ivry, „Gierymski zamknięty W ciasnym mroku Powiśla”, Immanuel Kant, Tomasz Morus, Wolter, Troja, poezja Audena, i Allen Ginsberg (jeden z ulubionych poetów mojej młodości, jego poemat „Ameryka”) „pijący wino z Jankiem Himilsbachem”, i Anna Karenina, i Józef K., i Marcel Proust („Leżę w połatanym hamaku i rozmawiam z Proustem” – jakże to również „moje”, także, choćby, w scenerii Kątów Rybackich!).
Dialog z wierszami
Mógłbym tak dialogować z wierszami Wrocławskiego, dialogować na piśmie, bo te wiersze mają adresata, wbrew brzmieniu tytułu wiersza „List, który nie ma adresata”. Pewnie mają niejednego adresata, ale ja mogę mówić tylko za siebie. Czas jednak na rekapitulację. Poezja Wrocławskiego jest jednocześnie pełna uniwersalnego rozmachu i osadzona w lokalności, osobista i otwarta na barwy, kształty rozległego świata, na płynące z niego impulsy, klasyczna, ale nie obawiająca się szczypty kolokwialności i doraźności, mądra i myśląca, ale nie cofająca się przed chwilami sentymentu. To wszystko jest w tj poezji harmonijnie, naturalnie spojone, wolne od jakiejkolwiek sztuczności czy pozy.
Czuje się ludzką, egzystencjalną skromność Poety, odwrotnie proporcjonalna do talentu. Jeśli kilka razy można natrafić na tematykę polityczną, to zmetaforyzowaną jak w wierszu „Pamięci Allena Ginsberga” czy w „Cyrografie Milczenie”, gdzie znajduję sugestywną, ostrą, błyskotliwą metaforę („Zapach Putramentu Borejsz Grossmanów atakuje kupionymi pryszczatymi łebkami o proletariackim wyglądzie zaszczutych głodomorów”).
Wraca do mnie jednak ciągle ten finezyjny klasycyzm tych wierszy, zarówno tematyczny, związany z kulturową tradycją śródziemnomorza, jak i formalny, osadzony w kunszcie wersyfikacji. Kończę więc cytatem kilku wersów z wiersza „Archeologia”, jednego z moich ulubionych w tym tomie, także dlatego że frapującego niejednoznacznością, tajemnicą, która też należy do esencji poezji Bohdana Wrocławskiego: „Zastanawia mnie/łaźnia, w której płynęło ciało Agamemnona/wielkie jak wyrzucona na brzegu Sycylii ryba/zmaltretowane czoło Jonasza”.
Zaprzyjaźniłem się z tą naprawdę znakomitą poezją chyba na dobre.