4 grudnia 2024

loader

Miejsce dla kobiety dojrzałej (w teatrze)

fot. Teatr Polonia

Niełatwo było o takie miejsce – teatr w ogóle wolał mężczyzn, dla kobiet rezerwował role dzierlatek albo staruszek. Znaleźć rolę dla kobiety dojrzałej, po czterdziestce albo po pięćdziesiątce, to było nie lada zadanie.

Nic więc dziwnego, że gwiazdy dawnego teatru, nawet leciwe, grywały młode dziewczyny w wieku doprawdy poważnym. Helena Modrzejewska mówiła monolog Ofelii po pięćdziesiątce właśnie. Anna Polony w tej samej roli w spektaklu Starego Teatru (w reżyserii Andrzeja Wajdy) była niewiele młodsza, Nina Andrycz jako Dulska w spektaklu Krystyny Meissner na scenie kameralnej Teatru Polskiego (1773) była raczej w wieku babci, a nie matki Hesi i Meli, choć rolę zagrała wyśmienicie. Przykłady można mnożyć. Potwierdzają wciąż istniejący

dotkliwy brak ról dla aktorek dojrzałych

w zasobach dramaturgii polskiej i obcej.

To się powoli zmienia, także za sprawą zainteresowanych, czyli aktorek szukających dla siebie miejsca na scenie, które byłoby akceptowane przez widzów. Mistrzynią w tej dziedzinie jest Krystyna Janda, która potrafi ze swoich monodramów stworzyć wehikuły dla kobiet dojrzałych, nawet wtedy, kiedy początkowo te spektakle nie miały na widoku odkrywania możliwości dla aktorek o długim stażu scenicznym. Jednak ze względu na utrzymywanie się jej „flagowych” monodramów całymi dziesięcioleciami na scenie, te spektakle początkowo pomyślane jako jednoosobówki dla kobiet, powiedzmy, trzydziestoletnich, wraz z upływem lat zmieniały się, a publiczność przyjmowała to bez zastrzeżeń. Mam na myśli takie evergreeny Krystyny Jandy jak „Shirley Valentine” (1990) czy „Biała bluzka” (1987 i ponownie 2010), wciąż obecne w jej repertuarze,  grane już od lat ponad trzydziestu.

Bodaj tylko raz, no, może dwa razy, przygotowała aktorka monodram z myślą o tekście dla kobiety dojrzałej, jeśli nie liczyć jej monodramów biograficznych (o Danucie Wałęsowej, Sabinie Baral i samej sobie). To przede wszystkim

„Ucho, gardło, nóż” wg Verdany Rudan

ostry (nie tylko w nazwie) tekst, którym otwierała scenę Fioletowe Pończochy w Teatrze Polonia (2005).

Trzeba było mieć nie lada odwagę i wyobraźnię, aby zdecydować się na adaptację powieści nieznanej wtedy nikomu chorwackiej debiutantki. Wprawdzie debiut prozatorski  Rudan poprzedziła długoletnia praktyka dziennikarska i doświadczenie tworzenia programów satyrycznych dla radia jugosłowiańskiego, ale w Polsce była autorką kompletnie nieznaną, choć jej książka wywołała w Chorwacji spore zamieszanie. Nic dziwnego. Opowiedziała w niej historię życia pięćdziesięcioletniej kobiety, Tonki Babić, pół-Chorwatki/ pół-Serbki, która patrzy na bratobójczą wojnę zdumionymi oczyma, z nikim się nie solidaryzuje, mówi o sprawach damsko-męskich ze zdumiewającą szczerością i dzieli się swoim niewysłowionym bólem, znużeniem i wściekłością. Co więcej, wyrzuca z siebie monolog obfitujący w soczyste wulgaryzmy, niepoprawny politycznie, gorzki, a przy tym na swój sposób zabawny. Już sam niespotykanie soczysty język bohaterki, drastyczność opisywanych scen obyczajowych, odczytano jako prowokację – z dzisiejszej perspektywy, kiedy okazało się, że język Rudany m.in. przejął polski Strajk Kobiet, to pełne bluzgów słownictwo przestało szokować. Kiedy jednak powieść ujrzała światło dzienne, autorka została uznana przez oficjalne czynniki za wroga ludu, choć czytelnicy książkę rozchwytywali.

Mimo ryzyka, że zbulwersuje widzów, Krystyna Janda zdecydowała się wystawić i wykonać monodram na podstawie powieści Verdany Rudan. „Od dawna nie czytałam współczesnego tekstu, który by mnie tak poruszył. Zobaczyłam w tej książce protest przeciwko światu” – uzasadniała swój wybór aktorka podczas konferencji prasowej poprzedzającej premierę. Mimo że postać bohaterki rysowała się mgliście, trudno było ją uchwycić jednoznacznie, a migotliwa struktura opowieści nie ułatwiała jej zadania, stworzyła postać sugestywną i niepokojącą. Poddając się nurtowi monologu, idąc za  nim, odniosła artystyczny sukces – jej Tonka znalazła się obok najwybitniejszych kreacji Jandy, nie tylko w teatrze jednego aktora, co potwierdziły entuzjastyczne recenzje, reakcje publiczności i nagrody. Spektakl utrzymywał się w repertuarze Polonii kilkanaście lat, pokazywany prawie 240 razy. Okazało się, że jest na scenie dość miejsca dla kobiety dojrzałej.      

Minęło sporo lat i oto w tym roku powstał

monodram „Za chwilę wychodzę” Olgi Sawickiej

we współpracy z krakowskimi studentkami – reżyserką Kaliną Jagodą Dębską i autorką tekstów Marią Gustowską jako wyraz poszukiwań miejsca dla dojrzałej aktorki w teatrze. Okazało się, że repertuar dla aktorek o długim stażu nadal jest towarem deficytowym.

Parę lat przed realizacją monodramu Olga Sawicka w rozmowie z Krzysztofem Lubczyńskim (Jak nie bywamy na galach, to nie istniejemy, „Dziennik Trybuna”, 28 czerwca 2021) mówiła: „Czas kobiety w teatrze zawsze był kruchy. W XIX wieku, czy na początku wieku XX nieprzypadkowo aktorki w pewnym momencie przestawały być aktorkami i, jeśli mogły, wychodziły za bogatych mężczyzn. Problemami 50-letniej kobiety nikt się wtedy nie zajmował, bo ona była już staruchą. Dziś już nie jest tak postrzegana, ale to w teatrze niewiele zmienia. Ciągle za mało jest ról dla dojrzałych, ciekawych kobiet”. Wypowiedź ta brzmi jak wprowadzenie do tego monodramu, który portretuje kobietę dojrzałą, a ściślej biorąc dwie kobiety: świętującą swój zawodowy sukces uczoną, która w dniu wydanej na jej cześć fety,

próbuje dokonać obrachunku

ze swoim życiem i aktorkę Olgę Sawicką występującą w monodramie, w której kreuje postać uczonej.

Do tej sytuacji nawiązuje tytuł monodramu – aktorka jest kilka razy wzywana na scenę, wciąż się waha, zastanawia, opóźnia rozpoczęcie spektaklu. Ta dwoistość, czy też dwutorowość akcji, napięcie między postacią i wykonawczynią, między rolą i kobietą utożsamianą z Olgą Sawicką, a jednak niebędącą nią w istocie, tylko między postacią sceniczną aktorki grającej inną postać, czyli w pewnym sensie napięcie między dwoma postaciami scenicznymi z różnych pięter teatru, teatru i metateatru, stanowi wewnętrzny dramatyczny budulec spektaklu. Z tego punktu widzenia monodram Olgi Sawickiej jest eksperymentem warsztatowym, odsłaniającym szczególną sytuację aktorki zmagającej z rolą w teatrze jednego aktora.

Istotą jednak tego monodramu pozostaje owa chwila osobliwa, którą tak opisywała autorka tekstu, Maria Gustowska: „Za chwilę wychodzę opowiada o tych wszystkich lękach i wątpliwościach, które pojawiają się, kiedy zostajemy sami. O pytaniach, które sobie zadajemy. I o scenariuszach, nawet tych najgłupszych, jakie snujemy w głowie, zastanawiając się, czy może warto by było to wszystko rzucić”.

Punktem wyjścia akcji jest właśnie ta chwila, kiedy uczona otrzymuje prestiżową nagrodę, a jednocześnie zdaje sobie sprawę z bezpowrotnego upływu czasu zmitrężonego na intensywnej pracy. Postrzega, że jej życie było w jakiejś mierze skłamane, zdominowane przez mężczyznę, z którym, ją już nic albo niewiele łączy, zakłócone patriarchalnym system podległości i pobłażaniem, z jakim spotykają się nawet wyjątkowo utalentowane kobiety. Nawet w chwili, kiedy przeżywa swój zawodowy triumf, nie ma u boku jej mężczyzny, sukces przeżywa sama, osiągnięcie ma najwyraźniej gorzki posmak.

Monolog uczonej w pewnej mierze jest też

monologiem wybitnej aktorki

dla której prawie nie ma miejsca w teatrze od momentu, kiedy przekroczyła próg dojrzałości i nie może już spełniać funkcji ozdobnika. Stąd jego siła emocjonalna i prawda rozpięta między fikcją scenariusza i realiami codzienności aktorki po pięćdziesiątce.

Być może prawda diagnozy zawartej w tym monodramie sprawiła, że omijany był szerokim łukiem przez recenzentów i przeszedł niemal niezauważony, choć jego walory myślowe i warsztatowe powinny stanowić wystarczający magnes przyciągający do uważnego obejrzenia tego spektaklu. Tak czy owak, sam fakt, że pierwszy monodram Olgi Sawickiej powstał w międzypokoleniowym zespole twórczym, łączącym wytrawną pedagożkę teatralną z wchodzącymi do zawodu studentkami szkoły teatralnej zasługuje na uwagę. Ich wspólna praca zapowiada, że zmienia się i zmieniać się będzie sytuacja kobiet w teatrze, że ich pozycja rośnie i głos staje się coraz lepiej słyszalny.

Ramka:

OLGA SAWICKA (ur. 1 października 1961 w Warszawie), aktorka i pedagog, reżyserka dubbingu, absolwentka PWST (1985), autorka powieści dla młodzieży ORO napisanej wraz z Daną Łukasińską (2012, wyróżniona przez polską sekcję IBBY). Związana z teatrami stołecznymi, m.in. Dramatycznym (Elwira w „Don Juanie”), Polskim (Panna Młoda w „Weselu”, Mańka w „Ślubie” Witolda Gombrowicza, Doryna w „Świętoszku”), Współczesnym (Lilli w „Miłości na Krymie” Sławomira Mrożka, Kobieta w „Naszej małej stabilizacji” Tadeusza Różewicza) i Powszechnym (Klara w „Słomkowym kapeluszu”, Anna Putnam w „Czarownicach z Salem”). Występowała gościnnie w teatrach impresaryjnych, a także spektaklach i serialach telewizyjnych, słuchowiskach radiowych; ma za sobą kilka ról filmowych. „Za chwilę wychodzę” jest jej debiutem w teatrze jednego aktora.                                                                                                                                    

ZA CHWILĘ WYCHODZĘ Marii Gustowskiej, reżyseria Kalina Jagoda Dębska, scenografia Stefania Strzałkowska-Rajca, Maciej Strzałkowski-Racja, muzyka Antoni Skrzyniarz, Teatr Collegium Nobilium, Sala im. Jana Kreczmara, AT w Warszawie, premiera 14 lutego 2023.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Damian Kostka z Nagrodą Ery Jazzu

Następny

Tsitsipas zwolnił… ojca