„Król Edyp” Sofoklesa to bezbrzeżnie smutna tragedia – Arystoteles uważał, że najpiękniejsza, jaką napisano. Wciąż pociąga reżyserów i aktorów swoją mroczną tajemnicą.
I nieuchronnością klęski. Sofokles, jak pisał Stefan Srebrny, „we wstrząsającym najwyższą grozą obrazie przedstawia upadek człowieka ze szczytów szczęścia i sławy w najczarniejszą otchłań niedoli – bez żadnej winy z jego strony, jedynie na mocy nieodwołalnych wyroków Losu, z którym do końca walczył on bohatersko, ale bezskutecznie”. Tadeusz Sinko określił przesłanie tragedii lapidarnie: „Edyp był tylko lalką w rękach bogów”.
Nic więc dziwnego, że Teatr Telewizji nie omijał „Edypa”, skoro poczucie niepewności jutra, kruchości powodzenia i tragizmu wpisanego w ludzkie życie nie przestawało dręczyć, niepokoić, a nawet fascynować artystów. Najnowsza premiera, pokazana w poniedziałkowym Teatrze Telewizji 25 kwietnia to już piąta realizacja tej tragedii o marności ludzkiego losu. Tytułowego Edypa grali wcześniej w telewizyjnych spektaklach: Gustaw Holoubek (1967, w reżyserii Jerzego Gruzy), Leszek Herdegen (1975, w reżyserii Lidii Zamkow), Jan Frycz (1992, w reżyserii Laco Adamika) i Piotr Fronczewski (2005, w reżyserii Gustawa Holoubka). Ten ostatni spektakl to przeniesienie przedstawienia z warszawskiego Teatru Ateneum, który okrzyknięty został wzorcową inscenizacją antycznej tragedii.
W Ateneum grano ją nieledwie rapsodycznie, pierwszeństwo oddając słowu. Żadnych inscenizacyjnych sztuczek, żadnego wideo, czy próby przenoszenia akcji do supermarketu. Pusta przestrzeń, pochylony podest sceny spływającej w stronę widowni – poniżony Edyp w kreacji Piotra Fronczewskiego pozostawał po ludzku niepokonany. Pojawiał się bez okrycia głowy, z przepaską w miejscu, gdzie kiedyś były żywe, inteligentne oczy, jak Lir pozbawiony władzy, ojcostwa i sensu życia, a jednak wielki i niezwyciężony. Bo to on dokonywał ostatecznie wyboru, to on rozporządzał swym losem – nawet w tragicznym upadku wciąż potężny. Dzięki słowu, w świetnym opracowaniu Marcina Sosnowskiego, które brzmiało mocno jak rzeźbione w marmurze.
Marek Nędza, Edyp w najnowszej realizacji telewizyjnej tej tragedii, miał więc mnie lada jakich poprzedników, nawet jeśli pamięć ich dokonań czas trochę umniejszył. Co więcej, w tej roli debiutował w teatrze telewizji, ale bez kompleksów – aktor po łódzkiej filmówce (dyplom w roku 2010) ma już za sobą ponad dziesięcioletnie doświadczenie pracy w łódzkim Teatrze Jaracza (Złota Maska za rolę Iwana Karamazowa, 2013), nieobca mu jest też kamera, sam dodatkowo trudni się pracą pedagogiczną w Studium Aktorskim Wyższej Szkoły Sztuki i Projektowania w Łodzi. Kamera go lubi, jak Olgierda Łukaszewicza, którego wrodzoną elegancję kiedyś umiał spożytkować Andrzej Wajda.
Obsada jest silną stroną spektaklu Królikiewicza. Nie ma w niej punktów słabych. Przewodnik chóru Marcina Czarnika to rola wybitna, wokalnie wyrafinowana dzięki muzyce stworzonej na użytek tego spektaklu przez Antoniego Wojnara. Brzmi ona monumentalnie i jednocześnie przejmująco smutnie, tworząc klimat dojmującego nieszczęścia, które zawisło nad bohaterami. Wielką siłę ma też powściągliwa Jokasta Agnieszki Wosińskiej czy Sługa Mariusza Saternika. Tło stworzone przez studentów łódzkiej Szkoły Sztuki wspiera plan pierwszy, wzmacniając czujną obecnością gromady napięcie wyczekiwanie na ostateczny rezultat prowadzonego przez Edypa śledztwa, kto jest winien śmierci Lajosa, jego poprzednika na tebańskim tronie.
Aurę tajemniczości i zagrożenia buduje przestrzeń, w której toczą się zdarzenia – Orientarium łódzkiego Ogrodu Zoologicznego; to stąd obecność wielkiego akwarium z łagodnie i groźnie wyglądającymi stworzeniami, kłami słoni i paszczami niekoniecznie przyjaznych ryb. Zagrożenie wzmacniają przede wszystkim pojawiające się na ekranie zwłoki ofiar, zamykane w plastikowych workach przez zamaskowaną obsługę. To wyraźny znak trwającej zarazy (a może i wojny), echo trapiącej nas współcześnie pandemii i nawiązanie do plag, które spadają na skalaną zbrodniami ziemię tebańską.
Wszystko zmierza do nieuchronnej katastrofy, choć sama katastrofa została opowiedziana tak, że nie wiadomo, czy to reportaż z pola walki z zarazą, czy reportaż z planu nagrywanego właśnie spektaklu telewizyjnego. Edyp nie kryje się ze swym mikroportem, za ozdobnym stołem rodzina Jokasty i Edypa odbywa sesję fotograficzną, reżyser świadomie umieszcza akcję w każdym czasie, nie dbając zbytnio o historyczne zakotwiczenie wydarzeń. Ale to wcale nie osłabia temperatury opowieści. Reżyser trafnie wykorzystuje używane środki – kiedy Jokasta popełnia samobójstwo widzimy na ekranie tylko zwisające stopy królowej, a potem przecinany przez Edypa sznur. Kiedy Edyp oślepia się w akcie rozpaczy, widać najpierw, jak przygotowuje sztylety, aby wbić je w swoje oczodoły, a potem reżyser pokazuje telewizor, na którego ekranie zamiast obrazu widać tylko „śnieg” – oczywisty znak oślepnięcia.
Kluczowe znaczenie w spektaklu Królikiewicza ma scena z udziałem wieszczka Tejrezjasza. Zanim pojawi się w Tebach, jest już od dawna wyczekiwany. Ale mimo wezwań nie nadchodzi, ale kiedy to nastąpi, akcja przyspieszy – świat wystąpi z brzegów. Nadciąga niepozorny, w łachmanach, prowadzony przez dziecko. Bezradny ślepiec, który nie z własnej woli ma objawić światu prawdę. Wyczuwa niebezpieczeństwo. Wie, jakie spadną plagi na żądnych prawdy sprawców niezawinionych zbrodni i biernych obserwatorów. Zwleka, prosi, kluczy.
Lech Łotocki, grający tę rolę przejmująco, zrazu cicho, ze spokojem dobrego ojca próbuje odwieść Edypa od jego nieprzepartej woli poznania prawdy. Wzbrania się, prosi, zaklina. Daremnie. Zagrożony kaźnią obwieszcza, co się wydarzyło. Wtedy to on staje się sprawcą nieszczęścia – tak zawsze bywa z posłańcami. Wie, co się stanie, doznaje jasnowidzenia, ale to jest ciemnowidzenie, straszliwy mrok, jeszcze większy od tego, którym naznaczyła go ślepota – sam pada jak rażony gromem w ataku padaczki. Łotocki prowadzi tę wielką scenę na najwyższych tonach emocjonalnych, jakby się wspinał na stromą górę – wreszcie wybucha groźną prawdą, trudną do utrzymania w ryzach, dlatego powala go na ziemię, a słuchaczy przeraża.
To nie był pierwszy Tejrezjasz Łotockiego – pierwszeństwo należy się Tejrezjaszowi sprzed dwudziestu lat w „Bachantkach” w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego (2001, Teatr Rozmaitości). To też był wieszczek rozedrgany. Na granicy ryzyka artystycznego – tak jak w „Królu Edypie”.
Tejrezjasz w spektaklu Jacka Raginisa-Królikiewicza zachowuje się histerycznie, a kończy, jak wspomniałem, atakiem padaczki. Ta naturalistycznie odtworzona padaczka ma jednak swoje uzasadnienie – Tejrezjasz przecież wie, jak będzie wyglądała przyszłość, jeśli ujawni prawdę. On-ślepiec najlepiej to widzi, dlatego chce odwlec tę chwilę, kiedy Edyp też już się dowie, jak to było naprawdę. Może nawet już widzi samobójstwo Jokasty i los Edypa, który sam sobie wymierzył karę? Dlatego cierpi, kiedy przymuszony wyjawi prawdę. „To wszystko mogło być już za granicą dopuszczalności – komentuje aktor – łatwo takie przekroczenia wyradzają się w kicz, bałem się tego. Ale okazało się, że nie, że to się sprawdziło, nawet korona mi nie uwierała”.
Spektakl miał jednorodną stylistykę. Mimo widocznych anachronizmów i pozornych dysonansów, wszystko do siebie pasowało. Poza bolesnym spotkaniem Lecha Łotockiego z krukiem, który w spektaklu nie wystąpił, ale zdążył przeciąć mu spojówkę. Od razu po zdjęciach aktor trafił do szpitala. Było szycie, na szczęście rogówka pozostała nieuszkodzona, a spojówka się wygoiła.
I jak tu nie zgadzać się z tymi, którzy powtarzają, że do teatru nie można przychodzić bezkarnie.
KRÓL EDYP Sofoklesa, tłum. Robert Chodkowski, scenariusz i reżyseria Jacek Raginis-Królikiewicz, scenografia Justyna Elminowska, kostiumy Katarzyna Adamczyk, zdjęcia Andrzej Musiał, muzyka Antoni Wojnar, Teatr TVP, premiera 25 kwietnia, program 1.