„Pamięci – nie patynuj
swoim pędzlem ze srebra
dni zielonych zamyśleń
nocy czarnych rozterek
i nie upiększaj”.
– Nina Andrycz, „Bez patyny”
To z pewnością materiał na niejeden film albo serial. Historyczny fresk albo romans. Albo jeszcze inny. Najsławniejsza para PRL, gwiazda teatru i premier, nie trafiła jednak ani na wielki, ani na mały ekran.
Może jest jeszcze za wcześnie, za krótki dystans dzieli nas od wydarzeń z ich udziałem. Film o Edwardzie Gierku pokazał, jakie ryzyko kryje się za próbą odmalowania biografii dygnitarza epoki minionej. Na każdym kroku czai się ryzyko uproszczeń, pokusa pastiszu, a nawet parodii albo zaplątania w sieć urazów i niechęci.
Tak zresztą jest i z ocenami, jakie towarzyszą Ninie Andrycz i Józefowi Cyrankiewiczowi. Za życia i dzisiaj
rozhuśtane emocje
nie ustają. Nina Andrycz, podziwiana i wydrwiwana, wielbiona i potępiana. Cyrankiewicz ceniony działacz PPS za błyskotliwą inteligencję, za przedwojenne i obozowe dokonania, potępiany za związek z obozem władzy powojennej, w którym odgrywał przecież niebanalną rolę. I jeszcze do tego krążące legendy o ich prawdziwych i rzekomych romansach, o pańskich manierach i lekceważeniu innych. Ba, prawdziwe morze domysłów, półprawd i rzeczywistych sprzeczności, na które czasem trudno znaleźć odpowiedź. Oto wyzwanie, przed którym stanęła autorka książki „Nina i Józef. Sceny z życia, które minęło”.
Liliana Śnieg-Czaplewska, bo to ona podjęła się tego karkołomnego zadania, dziennikarka w ostatnim dziesięcioleciu życia Niny Andrycz zaprzyjaźniona z gwiazdą polskiej sceny, zafascynowana jej osobowością i dokonaniami, wykonawczyni jej testamentu, napisała, jak sama to podkreśla, książkę dziennikarską. Nie jest to więc ani monografia naukowa, ani artystyczna, ani tym bardziej polityczna „najbardziej kontrowersyjnej pary PRL” (jak reklamuje książkę wydawca), ani też utrzymana w konwencji opowieści (czy powieści) biograficznej uporządkowana panorama ich wspólnego i odrębnego życia.
To raczej
mozaika złożona z w wielu ujęć
pytań i odpowiedzi (które udało się uzyskać) o szczegółach ich związku, o dokonaniach, o ocenach, z jakimi się spotykali. Warto pamiętać, że Józef Cyrankiewicz doczekał się wcześniej biografii politycznej Eleonory i Bronisława Syzdków „Zanim zostanie zapomniany” (1996), autorka książki „Nina i Józef” z niej korzystała, a także ze wskazówek prof. Eleonory Syzdek. Ukazała się też reporterska książka Piotra Lipińskiego „Wieczny premier” (2018), sprawnie napisana i na ogół życzliwie przyjęta przez recenzentów, choć autor nie rozwikłał żadnej zagadki z biografii swego bohatera.
Nina Andrycz pisała o sobie sama we własnych książkach, udzieliła wielu wywiadów, jej nazwisko przewija się w niepoliczonych wspomnieniach innych artystów, ale nikt nie pokusił się o napisanie jej biografii a tym bardziej monografii poświęconej jej dorobkowi aktorskiemu, przecież trudnemu do pominięcia. Liliana Śnieg-Czaplewska zdana więc była na mozolne poszukiwania, własną pamięć i notatki (znajomość i zażyłość z Niną Andrycz była zapewne pomocna), i wyniki dziennikarskich śledztw, które podjęła, aby wyjaśnić rozmaite trudne miejsca w biografii i ocenach bohaterów jej książki.
O Ninie Andrycz mówiono zawsze z emocją,
z zachwytem albo zawiścią.
Tę zagadkę próbowała autorka książki rozwikłać, bo przecież się zdarzało, że wśród zawistników pojawili się ci, którzy sporo jej zawdzięczali, W okresie „piastowania” funkcji premierowej (prawie dwadzieścia lat) wielu swoim koleżankom i kolegom pomogła w życiowych sprawach. Jedno jest pewne, była zjawiskiem – pomijam jej osiągnięcia aktorskie – ostatnim wspomnieniem gwiazdy XIX wieku, czego sam bywałem świadkiem, jak choćby po premierze „Królowej i Szekspira” Esther Vilar w reżyserii Marcela Kochańczyka, spektaklu granego gościnnie w Teatrze na Woli.
Całą niemal scenę zajmowały kwiaty, kosze i wiązanki, wciąż wnoszone i podawane. Powstawał z nich pstrokaty stos. Nina Andrycz z władczo uniesionymi rękami i obandażowaną głową (to nie była kontuzja, ale podkład pod perukę królewską) przyjmowała należne hołdy niczym władczyni.
Trwała owacja na stojąco po premierze, a artystka, chodząc od kosza do kosza, odbierając piękne wiązanki, czytała wizytówki i oceniała, czy kwiatowe oznaki czci są dostatecznie okazałe. Akceptowała je bądź też odrzucała, mamrocząc z teatralnym szeptem: „nie wykosztował się, no, mógłby sobie pozwolić na lepsze”. Widzów to nie zniechęcało, wytrwale wiwatowali, niektórzy nie kryli łez wzruszenia, przeczuwając, że to już ostatni taki hołd w stylu epoki wielkich gwiazd. Wszystko to działo się 17 maja 2001. Aktorka dobiegała wówczas niemal 90. roku życia, ale przyznawała się, że ma 85.
Liliana Śnieg-Czaplewska dokładnie zbadała intrygującą kwestię daty urodzin artystki – okazało się, że Nina Andrycz była
starsza od Teatru Polskiego
w Warszawie, z którym związała się w roku 1935 i pozostała mu wierna. Pod koniec życia żałowała tego „odjęcia wieku”, bo nie mogła obchodzić oficjalnie setnej rocznicy urodzin. Autorka książki dowiodła na wielu przykładach, że manipulacja przy dacie urodzenia nie była jakąś specjalnością Niny Andrycz, ale że praktykowało to wiele aktorek. Dodam od siebie, że także Krystyna Feldman, znana ze swej znakomitej filmowej roli Nikifora, która nigdy nie chciała grać amantek – że była starsza o kilka lat, okazało się dopiero po śmierci, kiedy zajrzano do jej metryki.
Jednak przed autorką książki pozostawały do rozwikłania znacznie bardziej zawiłe zagadki niż ta związana z datą urodzin. Zbadała m.in. autorka, jak to było z nagłym zniknięciem Niny Andrycz z Moskwy podczas oficjalnej wizyty w 1948 roku polskiej delegacji państwowej (Andrycz towarzyszyła wówczas premierowi jako żona) i jej nieobecnością na przyjęciu u Stalina – wróciła rzekomo do Warszawy na spektakl w Teatrze Polskim. Wszystko wskazuje na to, że to jednak zmyślona, choć sympatyczna anegdota o poczuciu obowiązku zawodowego, które zawsze było u niej na pierwszym miejscu.
Wiele wysiłku poświęciła autorka na wyjaśnienie dwóch istotnych zagadek. Po pierwsze, dlaczego Cyrankiewicz wygłosił w czerwcu 1956 roku
niesławne przemówienie w Poznaniu
o „odrąbywaniu ręki”, tym, którzy podniosą rękę na władzę ludową. Przemówienie to zostało nadane przez radio po wypadkach poznańskich i zostało potraktowane jako oficjalny głos władzy wobec narastającego buntu robotniczego. Do dzisiaj trwają spory o wymowę tego wystąpienia, o jego złowróżbny bądź, przeciwnie, zbawienny wpływ na rozładowanie napięcia w relacjach ze Związkiem Radzieckim. Poznański czerwiec mógłby się zakończyć interwencją na skalę jeszcze większą niż miało to miejsce w październiku 1956 na Węgrzech. Część historyków skłania się do opinii, że wystąpienie Cyrankiewicza ostudziło nastroje i utorowało drogę do powrotu Gomułki i pokojowego przejęcia władzy w Polsce. Inni nie mogą mu darować tych słów, uważając za zdrajcę ideałów i rasowego oportunistę. Czaplewska przypomina, że premier odwiedził Poznań i Zakłady Cegielskiego w pierwszą rocznicę wypadków poznańskich i przekonał wówczas do swoich argumentów, że działał w określonym kontekście i w dobrej sprawie.
Tak czy owak, ocena tego przemówienia zawsze będzie zależeć od politycznych przekonań oceniających. Rzecz inna z kwestią, którą ponad wszelką wątpliwość wyjaśniła autorka, a mianowicie nieskazitelności Józefa Cyrankiewicza, niestrudzonego i bohaterskiego działacza podziemia PPS-owskiego w Auschwitz. Absurdalne pomówienia o jego powiązania z agenturą Gestapo w świetle dokumentów i naukowych badań nie mają prawa się pojawiać, a jednak są powtarzane przez ludzi złej woli. Tak jak wydumane pomówienia o współudział w skazaniu rotmistrza Pileckiego.
Polska i więźniowie obozu, ruch oporu mają do zawdzięczenia Cyrankiewiczowi niejedno (m.in. grypsy dla Jana Karskiego). O prostowanie zmyślonych zarzutów sam bohater nie dbał, lekceważył jak donosy, jakie zbierano na niego w okresie stalinowskim. Kilkadziesiąt kilogramów tych donosów i raportów, których nigdy nie przejrzał po nastaniu odwilży, nakazał zniszczyć.
Mimo że książka osnuta jest wokół związku Niny Andrycz i Józefa Cyrankiewicza, i ich relacji uczuciowych, znacznie więcej nowych informacji przynosi o Cyrankiewiczu niż o gwieździe teatru. Częściej bowiem wykręcano prawdę o nim niż o niej, choć i na ten temat sporo autorka pisze. Stosuje tu metodę przytaczania wielu opinii, a także rozmów ze świadkami i uczestnikami opisywanych wydarzeń. Często to silniej przemawia niż suche dokumenty.
Prawdziwy szacunek budzi pasja, z jaką autorka docieka prawdy.
Tropi fałsz i prostuje plotki
W tym wyraża się dziennikarska uczciwość jej książki, w której aż roi się od drobnych i wielkich odkryć, osiąganych wielkim nakładem pracy i czasu. A przy tym czyta się tę książkę nie tylko z podziwem, ale radością, że wciąż można tworzyć literaturę faktu z pasją, pięknym językiem i z dowcipem.
Poczucie humoru, dystans do siebie i klasa wyróżniała bohatera tej książki. Lubił anegdoty o sobie i nawet je zmyślał. Sam byłem tego świadkiem, kiedy podczas spotkania ze studentami z całego kraju opowiadał żart o znaczku pocztowym, który miała okraszać podobizna premiera – jednak premier nie wyraził na to zgody, bo ludzie nie wiedzieliby na którą stronę pluć. Opowiadał to i zaśmiewał się niemal do łez. Jak zaświadcza autorka, potrafił nawet puentować dowcipem opowieści obozowe. Kiedy Lucjan Motyka potwierdził dziennikarce, że w Auschwitz zdarzało mu się przemycać dla Cyrankiewicza kawałki słoniny w bucie, premier szybko to skomentował: I ja to musiałem jeść!