18 kwietnia 2024

loader

Osiem dych Kierca

fot. Prezydent Wrocławia - Facebook

Traktuję moje przedsięwzięcia, jako powinność wynikającą z tego, że to jest mój sposób bycia wśród ludzi, wobec nich – powiedział Bogusław Kierc, aktor, reżyser, poeta i pedagog, którego benefis odbył się w zeszłym tygodniu we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

Agata Tomczyńska: W sobotę, 21 stycznia we Wrocławskim Teatrze Współczesnym odbyła się jubileuszowa impreza z okazji pana 80. urodzin „8 dych Kierca”. Pana związki z tą sceną sięgają 1967 roku, to właśnie tu debiutował pan rolą Strażaka w inscenizacji „Pluskwy” w reżyserii Jerzego Jarockiego. Jak to się stało, że trafił pan do Wrocławia?

Bogusław Kierc: To zasługa Andrzeja Witkowskiego, wówczas, w 1967 roku, dyrektora teatru, który wcześniej nazywał się Teatrem Rozmaitości. To właśnie Andrzej Witkowski przemianował go na Teatr Współczesny. Ja nie miałem zamiaru po ukończeniu studiów teatralnych wiązać się z jakimkolwiek teatrem, właściwie chciałem zostać w szkole w Krakowie, a wynikało to stąd, że poza nielicznymi wyjątkami mnie się nie podobało to, co grane było wówczas w teatrach. Były wprawdzie wyjątki i były to wspaniałe przedstawienia, ale jednak to były tylko wyjątki, więc pewnie zostałbym w szkole, gdyby nie to, że żeby tam pracować, musiałem być czynnym aktorem. W tym czasie, tak się akurat złożyło, że Andrzej Witkowski oglądał przedstawienie dyplomowe, po którym zaproponował mi angaż w teatrze we Wrocławiu, o którym już wtedy mówił, że zamierza prowadzić go w stronę teatru współczesnego.

Do Wrocławia miałem już wtedy ogromny sentyment. Było to miasto, które jako dziecko zobaczyłem tuż po wojnie i zostałem przez Wrocław uwiedziony. Później brałem tu udział, właśnie na scenie Teatru Rozmaitości, w konkursie recytatorskim w eliminacjach centralnych. Ten konkurs był dla mnie bardzo ważny, bo nie dość, że zostałem tam nagrodzony pierwszą nagrodą w mojej kategorii, to jeszcze przewodniczącym jury był Julian Przyboś, postać dla mnie głęboko ważna, istotna w każdym wymiarze, nie tylko poetyckim. Kiedy więc Andrzej Witkowski zaproponował mi przyjęcie do zespołu teatru, chętnie na to przystałem, i tak się zaczęło. Z Teatrem Współczesnym zostałem związany bardzo mocno i mimo tych przerw, kiedy pracowałem w innych teatrach, to jednak przewaga tej ciągłości w Teatrze Współczesnym była znacząca.

Czy którąś z ról wspomina pan ze szczególnym sentymentem?

Trudno mi tak wyodrębnić spośród ról, które właśnie w Teatrze Współczesnym zagrałem, bo pewnie były to role tak obiektywnie ważne. Tak było w „Róży” Andrzeja Witkowskiego, spektaklu „Leonce i Lena” Henryka Tomaszewskiego, czy w „Paternoster” Kajzara w reżyserii Jerzego Jarockiego, a potem w okresie dyrektury Kazimierza Brauna „Operetka”, „Dziady” i tak można by dalej wymieniać.

Pewną taką dla mnie szczególnie istotną rolą jest rola Bezimiennego w „Trzema krzyżykami”, uważam ją za przełomową. To było przedstawienie autorstwa i w reżyserii Helmuta Kajzara, gdzie musiałem jakoś przebudowywać bardzo mocno siebie, swoje przekonania o sztuce aktorskiej, o pojmowaniu teatru. Jednym słowem Helmut Kajzar był kimś, kto – może to zbyt patetycznie zabrzmi – objawił mi we mnie samym obszary, których dotąd nie byłem świadomy, albo nie chciałem być świadomy. Stąd więc te „Trzy krzyżyki” traktuję jako bardzo ważne, podobnie jak inne przedstawienia w jego realizacji, w tym „Odejście Głodomora” (na podstawie dramatu Tadeusza Różewicza). Z Głodomorem też mam jakieś specjalne relacje, bo grałem go w trzech różnych inscenizacjach, w trzech różnych sytuacjach społeczno-politycznych w Polsce i każdy z tych Głodomorów – i Głodomór u Kajzara, i Głodomór u Wardejna i Głodomór u Kruszczyńskiego, to były inne postaci. Szczęśliwie wszystkie te realizacje widział Tadeusz Różewicz i mogliśmy sobie o tym rozmawiać, co miało dla mnie duże znaczenie. Potem, kiedy Wrocław był Europejską Stolicą Kultury w 2016 roku, zaproponowano mi zagranie fragmentów „Odejścia Głodomora” na skrzyżowaniu handlowych korytarzy w Sky Tower, więc była to kolejna odsłona tej roli. Jak już zaistniał, to Wiesław Geras zaproponował mi, żebym zagrał Głodomora na Dworcu Głównym, przypominając datę przyjazdu Tadeusza Różewicza do Wrocławia. Jak już i ten istniał, zostałem zaproszony na festiwal różewiczowski w Radomsku. Za każdym razem była to zupełnie inna wersja Głodomora. Nawet całkiem niedawno znowu go grałem, mimo że w Radomsku powiedziałem, że to już jest naprawdę ostatni raz.

Pana dorobek pokazuje, że nie tylko teatr jest pana pasją. To także m.in. poezja i praca dydaktyczna. Która z tych dziedzin daje panu najwięcej satysfakcji?

Niechętnie próbuję nazywać to, co daje mi satysfakcję, ponieważ, może naiwnie, traktuję moje zajęcia, przedsięwzięcia jako coś, co jest moją powinnością. Powinnością wynikającą z tego, że to jest mój sposób bycia wśród ludzi, wobec nich. Kim ja jestem przede wszystkim – czy jestem poetą, czy jestem aktorem, czy jestem reżyserem, czy jestem belfrem – wszystkie te dziedziny są ze sobą splecione, ale gdybym miał to hierarchizować, to prawdopodobnie utożsamiałbym siebie jednak z szeroko rozumianym pojęciem poety. Nawet nie w sensie powołania, czy profesji, ale dyspozycji, że w tym wszystkim, czym się zajmowałem i zajmuję to, co by można nazwać pierwiastkiem lirycznym – nie sentymentalnie rozumianym – jest decydujące. To takie rzekłbym prawie antyczne rozumienie poezji, bo nawet jej źródłosłów – „poiein” – znaczy „robić”. Bardzo rzecz upraszczając, wszelkie moje „roboty” są robotami poetyckimi.

Wracając do pana sobotniego benefisu, to wydaje się, że dobór spektakli podczas tego wydarzenia nie był przypadkowy. Z monodramem „W oczy zagląda wam i głośno gada” na podstawie wierszy Adama Mickiewicza odwiedził już pan wiele miejsc w Polsce i Europie, w tym nawet tak odległe jak Islandia. Czy czuje pan, że ma do spełnienia pewną misję, żeby twórczość Mickiewicza przybliżać szerszej publiczności?

Wolę zamiast określania tego misją nazywać powinnością. Taką powinność czułem wobec moich studentów, jak również wobec widzów – chodzi mi o to, że skoro ja doznaję czegoś tak szczególnego za sprawą poezji Mickiewicza, to czasami jest mi żal, dlaczego tylko ja mam tego doznawać. Coś podobnego odczuwałem jako nauczyciel w szkole teatralnej, kiedy widziałem znakomite etiudy studentów i odczuwałem właśnie ten rodzaj żalu – dlaczego tylko ja to oglądam, dlaczego nie może być szerzej oglądane to coś, co wprawia w taki stan i emocji i myśli. Poczułem, że dobrze byłoby tak sobie tym Mickiewiczem pogadać z innymi. Jak się okazało, miałem to szczęście gadać w tak wielu różnych miejscach, łącznie z Islandią. Tego się nie spodziewałem, a przez to, że ten monodram był tam pokazywany w formie audiodeskrypcji, przyczyniłem się w jakiś sposób do powstania pierwszego tłumaczenia Mickiewicza na islandzki.

 Co było dla pana bodźcem do zajęcia się tekstami Mickiewicza?

Bodźcem było pewnie to, że bardzo wcześnie go poznałem. Pierwszy wiersz Mickiewicza, jaki recytowałam to – aż w tej chwili taki dreszcz przechodzi – „Do Matki Polki”, który mówiłem jako chłopczyk 10-letni, namówiony do tego przez moją polonistkę w szkole podstawowej.

Kolejnym ważnym faktem tej mojej relacji z Mickiewiczem był „Pan Tadeusz”. Dostałem tak zwane jubileuszowe wydanie „Pana Tadeusza” na moje 10. urodziny od chrzestnej matki no i zabrałem się do czytania, a potem każda kolejna lektura „Pana Tadeusza” była dla mnie przyjemnością, a nie obowiązkiem. W szkole teatralnej była też taka tradycja – nie wiem, czy ona trwa nadal – że na pierwszym roku studenci musieli poznawać fragmenty „Pana Tadeusza” i uczyć się ich na pamięć, więc i ja jako student, ale również jako nauczyciel byłem wierny tej tradycji i dużą radość sprawiało mi, gdy studenci wczytywali się w ten tekst i zdumiewali się, że to takie niesamowite, niezwykłe, cudowne, dowcipne, zadziorne. Nie zauważali tego czytali tekst jako szkolną lekturę obowiązkową.

W programie benefisu znalazł się także spektakl muzyczny „Tak się leci czyli krótkie opowiadania o przemijaniu”, w którym oprócz pana na scenie wystąpili także tancerka Franciszka Kierc-Franik oraz kontrabasista i kompozytor, Lech Wieleba.

To dość specyficzne przedstawienie, które jest bliższe jam session. Powstało jako związek trojga osób improwizujących na temat, który snuje się przez moje wiersze. Oczywiście są tam części stałe, ale jego specyfika jest właściwie najbliższa jazzu, nie tylko dlatego, że wspaniały jazzman – kontrabasista Lech Wieleba – w nim gra, ale dlatego również, że wszystkie wykonania tego spektaklu, choć są porównywalne, to jednak każde z nich różni się od siebie. Tak że sobotnia prezentacja będzie jedyną taką.

Bogusław Kierc jest absolwentem Wydziału Aktorskiego w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej w Krakowie. Jako poeta zadebiutował w 1961 roku, a cztery lata później – również jako debiutant – zagrał jedną z głównych ról w filmie „Popioły” Andrzeja Wajdy. Dopiero później rozpoczęła się jego przygoda z teatrem. Był aktorem Wrocławskiego Teatru Współczesnego w latach 1967-1973 i 1976-1984, a potem od 2000 do 2012 roku.

Wyreżyserował spektakle m.in. w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu, Teatrze Lalek w Wałbrzychu, Lubuskim Teatrze im. Leona Kruczkowskiego w Zielonej Górze i Teatrze Banialuka w Bielsku-Białej. W latach 1990-92 był dyrektorem artystycznym Teatru Współczesnego w Szczecinie. Współpracuje z łódzkim teatrem LOGOS jako reżyser, aktor, scenograf i autor scenariuszy.

Przez wiele lat wykładał w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej im L. Solskiego we Wrocławiu (obecnie Akademia Sztuk Teatralnych, filia we Wrocławiu ). To laureat Srebrnego Medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis” (2010).

pap/ROS

Redakcja

Poprzedni

Jazz po polsku

Następny

Legia goni Raków