W środę ukaże się w Polsce „Bliscy”, nowa książka Annie Ernaux, tegorocznej laureatki literackiego Nobla. „Bliscy” w przekładzie Agaty Kozak to zbiór trzech autobiograficznych opowiadań, w tym jednego w dorobku pisarki z najważniejszych – „Miejsca”.
Annie Ernaux, której narratorkę trudno posądzić o bezduszność i brak wrażliwości – jest alter ego samej autorki – otwierając tekst zatytułowany „Miejsce” (to jedno z trzech, obok „Pewnej kobiety” i „Drugiej córki”, większych opowiadań, które po raz pierwszy ukazały się w polskim tłumaczeniu Agaty Kozak, zebrane w ukazującym się właśnie tomie „Bliscy”), rozpoczyna opowieść w momencie, kiedy jako młoda, choć już dorosła, kobieta dowiaduje się o śmierci ojca. Kobieta musi dojść do konstatacji, że w obliczu śmierci kogoś bliskiego zachowujemy się zaskakująco nieadekwatnie w stosunku do społecznych wyobrażeń i nakazów. Czasem wręcz groteskowo. Narratorka „Miejsca” nie jest w stanie przypomnieć sobie, czy o zgonie rodzica dowiedziała się przed przystąpieniem do egzaminu w liceum w Lyonie, który miał przynieść jej tytuł dyplomowanej nauczycielki, czy też po, choć była głęboko świadoma tego, jak wielką dumą napełniłaby tym ojca. Całe opowiadanie okazuje się zmaganiem z próbą przedstawienia postaci ojca takim, jaki był – w jej oczach i oczach otoczenia. Snując opowieść, pisarka co rusz daje czytelnikowi do zrozumienia, że cel okazuje się ponad ludzkie siły – nawet dla przyszłej noblistki. Pamięć o bliskich, którzy odeszli, płata figle. Narracja stworzona ze skrawków rozmaitych wspomnień – tych wyjątkowych i prozaicznych, faktów i anegdot – bez końca się rozpada i domaga rozpoczęcia na nowo. Ernaux pisze sumiennie, z kronikarskim zacięciem, ale przecież najważniejsze, co chce w „Miejscu” powiedzieć, to to, że bardzo ojca kochała, że łączyła ich szczególna więź, którą rozerwało coś, co miało naznaczyć całą drogę jej życia i napędzać późniejsze pisarstwo – poczucie wstydu.
Najbardziej paradoksalne – jak mogłoby się zdawać – poczucie wstydu miało jednak towarzyszyć dorosłej i wykształconej Annie Ernaux, kiedy wracała w rodzinne strony. Nie przyjeżdżała z podniesionym czołem i poczuciem wyższości. Przeciwnie – śmiertelnie bała się, że ktoś z mieszkańców Ivetot uzna, że uważa się za lepszą. Czuła przymus pisania o miejscu swojego pochodzenia, jakby chciała spłacić jakiś niepisany dług. Kto wie, może wobec ojca? Tegoroczna laureatka o przyznanej jej Narodzie Nobla miała dowiedzieć się z mediów, kiedy mówił już o niej cały świat. „Byłam w kuchni, gdzie jest radio. Chciałam go posłuchać, bo pragnęłam się dowiedzieć, kto dostanie Nagrodę Nobla. Voila. To oczywiście było bardzo zaskakujące. Tym bardziej że byłam sama. To jak być na pustyni i usłyszeć wołanie dobiegające z nieba. Takie było moje odczucie” – przyznała.
Jeśli istotnie przez całe swoje pisarskie życie Annie Ernaux odmawiała sobie kunsztownych metafor, ta ostatnia, wyrażona w wywiadzie udzielonym po werdykcie Akademii Szwedzkiej, dojmująco oddaje jej poczucie wyobcowania. Wyobcowania, którego genezę być może zrozumiemy, sięgając po „Bliskich”.
bnn/pap