8 listopada 2024

loader

Sztuka tytułowania

fot. wydawnictwo media rodzina

Z punktu widzenia indywidualnych pasji mola książkowego, który przeczytał i przewertował w życiu (nie chwalący się) kilkanaście tysięcy książek, pisanie o ich tytułach to mission impossible z powodu nadmiaru materiału. To tak jakby zaczerpnąć wody z całkiem pokaźnego morza kieliszkiem do wódki. Nawet jeśli chodzi tylko o tytuły.

Ale na to nie ma rady, więc przystępuję do rzeczy. Mól książkowy hoduje się zazwyczaj we wczesnym dzieciństwie ( w tym przypadku – pierwsza połowa lat 60-tych). Kontakt z tytułami w dzieciństwie mola był dwutorowy.

Tor pierwszy, to kupowane mu przez dorosłych książeczki dla dzieci. „Kon-Tiką donikąd” Haliny Szayerowej opowiadała o jakieś wyprawie morskiej dziwnych postaci dziecięco-dorosłych (jak to często bywało i pewnie bywa w dziecięcych książeczkach) na tratwie, ale tajemniczość tytułu piszący te słowa mól książkowy, rozpoznał dopiero po wielu latach, gdy powziął wiedzę o słynnej wyprawie żeglarzy tratwą „Kon-Tiki” w latach pięćdziesiątych.

W dzieciństwie mola tytuł ten pozostał dziwnym, tajemniczym słowem, a nikt z dorosłych o kontekście mu nie wspomniał. Tych tytułów dziecięcych było mnóstwo, a wiele bardzo „słodkich”, jak n.p. „Ptaszki pana szambelana” czy „O krakowskim kocie” Hanny Januszewskiej, kontekstowych („Don Kichot”) jak „Błędny rycerz” Ludwika Jerzego Kerna, rzeczowych jak „Stare Miasto” Krzysztofa Gruszczyńskiego, ale zawierające jadowitą bajkę o Bazyliszku, obiecujących jak „100 dziwnych przygód Jacka i Wacka na latającym dywanie”, o brzmieniu po latach niespodziewanie politycznym „(„Wędrowały dwa Michały” Czesława Janczarskiego czy „Wielka heca” Edmunda Niziurskiego), edukacyjne w zamiarze („Jak listy wędrowały” Zofii Chmurowej (historia poczty) czy „Jak to ze ze lnem było” Marii Konopnickiej) i cała cudowna tytularska „brzechwiada”, z niebywale rzeczowymi, jak tytuł atlasu, „Grzybami” na czele. Ileż skojarzeń, emocji, wrażeń na całe życie, wzbudziły te książeczki, w tym także cudowne, niezapomniane „komiksy” Kornela Makuszyńskiego i Mariana Walentynowicza o Koziołku Matołku i Małpce Fiki-Miki, a przede wszystkim ich najlepiej zapamiętane tytuły.

Z „tytularnej” ścieżki dziecięcej wypada już przejść do półki „dorosłej”, najpierw obserwowanej z pozycji około metra wzrostu. Z ojcowskiej, obfitej półki zapamiętałem tytułów wiele, n.p. zielony grzbiet płóciennej okładki pierwszego wydania „Kolumbów.

Rocznik 20” Bratnego. Tytuł był dla mnie tajemniczy i niezrozumiały, jako że miałem jednocześnie na dziecięcej półeczcekolorową „rozkładówkę trójwymiarową” o Krzysztofie Kolumbie i jego okręcie „Santa Maria” i nijak nie mogłem „zgrać” związku między tytułem powieści a treścią owej „rozkładówki”.

Bardzo intrygował mnie złotymi literami grzbiet tajemniczego „Faraona” Prusa. Zanim nie obejrzałem filmu Kawalerowicza, nie dowiedziałem się kto zacz ów „faraon”. Podobnie tajemniczo i niezrozumiale brzmiał tytuł pamiętników gen. Eisenhowera „Krucjata w Europie”. Ten termin poznałem jeszcze później, a to dzięki filmowi „Ryszard Lwie Serce i Krzyżowcy”, w którym słowo „krucjata” padło kilka razy. Kilka lat po książeczkach dziecięcych i odczytywaniu tytułów z ojcowskiej biblioteki przyszedł czas na duże lektury własne.

Historyczny z tego punktu widzenia jest „Pinokio” Collodiego, pierwsza w czytelniczej historii mola duża samodzielnie przeczytana książka, dziś o niespodziewanej konotacji politycznej.

I tu zaczęła się cała, trwająca dziesięciolecia epopeja myśli i wrażeń. Można by o niej napisać książkę, a niewątpliwie są naukowcy, którzy analizują „tytułowy” aspekt książek. Istnieje n.p. zjawisko relacji między brzmieniem tytułu a treścią książki. Bywają tytuły nudne „jak diabli” (o ile diabły mogą być nudne), które zaskoczyły mola fascynującą treścią (n.p. „Ojciec Goriot” czy „Jaszczur” Balzaca) i bywają tytuły frapujące, które kryją treść (dla młodziaka) rozczarowującą.

Tak było z „Lordem Jimem” Conrada, którego przeczytałem za wcześnie, spodziewając się (sugerowaną także okrętem na okładce) treści przygodowej, a zastałem trudną powieść moralno-psychologiczną nie na mój ówczesny wiek. Słabo niby brzmiący tytuł „Klub Pickwicka” Dickensa przyciągnął mnie przede wszystkim kapitalnymi ilustracjami z intrygującymi podpisami, ale i treść powieści wciągnęła niepowtarzalnym klimatem.

Tytuł „Nędznicy” początkowo zniechęcił jakąś „nędznością”, ale frapująca opowieść wciągnęła bez reszty. Podobnie było z „Urzędem” Brezy. Niejasny był tytuł „Dożywocie” Fredry, ale jak się okazało, nie chodziło o odsiadkę wyroku. Tytuł był dla nastolatka kwintesencją wszystkiego co najnudniejsze, ale jak się okazało krył treści intrygująco obrazoburcze dla młodziana wychowywanego (bezskutecznie) na dobrego katolika.

Podobnie było, z nudnym jak flaki z olejem, tytułem powieści Kafki „Proces” i jeszcze gorzej brzmiącymi tytułami „Popioły” czy „Wesele”. Z kolei tytuły sztuk – „Cezar i Kleopatra” Norwida i „Kleopatra i Cezar” Shawa obiecywały nawiązanie do modnych wtedy przygodowych filmów z Hollywood, a jak się okazało, kryły teatralną „gadaninę”, tak odbieraną przez młodego mola.

Początkowo bywał też problem z niezbyt zachęcającymi tytułami zawierającymi nazwiska bohatera („Winnetou”, „Old Surehand”, „Pan Wołodyjowski”, „Hamlet” (od dzieciństwa i do dziś kojarzony z omletem), z tytułami-datami („Rok 1794” (Reymont), „Rok 1793” (Hugo) czy „Rok 1809” (Gąsiorowski), czy tytułami typu „listy” lub „pamiętniki” (te mól pokochał dopiero jako bardzo dojrzały czytelnik) albo tytułami wprowadzającymi młodego mola w błąd („Czarodziejska góra”) czy niejasnymi („Dzieje grzechu” – podejrzewane o treść religijną) lub kojarzącym się z nazwą lubelskiego kina („Wyzwolenie”).

Obiecująco brzmiących „Trzech muszkieterów” Dumasa przeczytałem szybko, ale do lektury nudnych tytułów kontynuacji – „W dwadzieścia lat później” i „Wicehrabia de Bragelonne” Dumasa zabrałem się odpowiednio po 20 i 30 latach. Na koniec (bo trzeba kończyć, nie ma zmiłuj, choć można by tak w nieskończoność!) o tytule, który kojarzy się z największą dysproporcją między jego radykalnie odstręczającym, przenudnym dla młodego mola brzmieniem a fascynującą zawartością powieści, która okazała się jedną z lektur życia – „Lalką” Bolesława Prusa.

Ale najukochańszym tytułem mola w mojej osobie jest tytuł kryminału publikowanego w odcinkach w „Kurierze Lubelskim” na przełomie lat 1964-1965 – „Ostatni śmieje się morderca”.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Uwaga: trwa sezon na kleszcze

Następny

W hołdzie Królowej