12 listopada 2024

loader

Teatralna Nagroda Norwida 2023

Tomasz Miłkowski wygłasza laudacje

24 września, tradycyjnie w dniu urodzin Cypriana Kamila Norwida rozdano Nagrody Norwida ustanowione 21 lat temu przez samorząd mazowiecki z myślą o wyróżnianiu artystów Mazowsza, szczególnie zasłużonych dla tego regionu.

Trzy wspaniałe artystki zostały w tym roku nominowane do tej Nagrody przez kapitułę teatralną, której  miałem zaszczyt przewodniczyć: Agata Kulesza, Anna Seniuk, Anna Wieczur.

Wymieniłem je alfabetycznie, ale uzasadnienie powodów tych nominacji rozpocznę od nestorki polskiego aktorstwa, Anny Seniuk. Przedstawiać jej nie trzeba, dość powiedzieć, że niedawno publiczność premierowa musicalu „Czterdziestolatek” w Teatrze Rampa skwitowała jej obecność owacyjnie – nie mogło zabraknąć na widowni Magdy Karwowskiej. Publiczność darzy ją od dawna bezbrzeżną sympatią, a artystka odpłaca się swoimi wyśmienitymi rolami w teatrze, filmie, telewizji i radiu, odsłaniając swój niebywały dar komiczny, ale i siłę dramatycznego wyrazu, doskonałe wyczucie tętna poezji i bezbłędne wyczucie absurdu, o czym przypomniała stosunkowo niedawno w „Łysej śpiewaczce” Ionesco w reżyserii Macieja Prusa na małej scenie Teatru Narodowego (2013). Był to jej triumfalny powrót do roli pani Martin w tym dramacie, granej przez wiele lat w Teatrze „Scena Prezentacje” w reżyserii Romualda Szejda (1982)                                                                                                                                                              

Choć szkołę teatralną kończyła w Krakowie (1964) i przez pierwsze sześć sezonów związana była ze Starym Teatrem, gdzie zetknęła się z wybitnymi reżyserami, m.in. Jerzym Jarockim i Konradem Swinarskim, i często powtarza, że Stary Teatr ją uformował, to od roku 1970 nieprzerwanie związana jest z teatrami warszawskimi: Ateneum, Powszechnym, Polskim, a od roku 2003 Narodowym. Nie sposób tu nawet wymienić  wielu wspaniałych kreacji artystki. A więc tylko niektóre dla przypomnienia rozpiętości zainteresowań i skali możliwości interpretacyjnych Anny Seniuk. W pamięci widzów zapisała się popisowymi rolami Fredrowskimi m.in. Podstoliny w Zemście w reżyserii Zygmunta Hübnera w Teatrze Powszechnym i  dwukrotnie Podstoliny w spektaklach Kazimierza Dejmka w Teatrze Polskim, wielkimi kreacjami  w klasyce i współczesnej dramaturgii rosyjskiej, by wspomnieć  Nadieżdę Monachową w Barbarzyńcach Gorkiego w reżyserii Aleksandra Bardiniego (1976, Powszechny), Wierę Maksimowną w Odchodzi mężczyzna od kobiety Siemiona Złotnikowa w przedstawieniu Tomasza Zygadły (1997, Ateneum), czy liczne role gogolowskie, m.in. żonę Horodniczego w telewizyjnym Rewizorze w reżyserii Jerzego Gruzy (1977). Wiele nowych osiągnięć dopisała do swojej bogatej biografii teatralnej w Teatrze Narodowym, by wspomnieć tylko o przejmującej, przesyconej głębią doświadczeń egzystencjalnych postaci Leliwy z „Udręki życia” Hanocha Lewina w reżyserii Jana Englerta.

Bezpośrednim jednak impulsem do nominacji Anny Seniuk stał się jej niedawny debiut w teatrze jednego aktora, na który zdecydowała się jako aktorka – tego nie kryje – już po osiemdziesiątce. Wprawdzie wcześniej nieraz występowała na scenie z koncertami poezji, lekturami fragmentów różnych tekstów. A  nawet podjęła całkiem niedawno próbę stworzenia spektaklu na pograniczu monodramu i koncertu cytatów z ulubionych lektur (nie zabrakło oczywiście jej ukochanej „Pchły szachrajki” Jana Brzechwy). Mówię o stand-upie-performatywnym „Z księgi ziół i nie tylko”, w którym przywoływała strofy liryczne, ale i strofy dziecięce, a wszystko połączone pomysłem ukazania widzom aktorki wędrującej po kraju z walizką pełną rekwizytów i wspomnień, a przede wszystkim ważnych dla niej tekstów.

Jednak dopiero ŻYCIE PANI POMSEL Christophera Hamptona w reżyserii  Grzegorza Małeckiego, którego premiera miała miejsce niemal równo rok temu, 22 września 2022 w Teatrze Polonia miała się okazać jej pierwszym w pełni monodramatycznym dokonaniem. Anna Seniuk zmierzyła się z tekstem specjalnie napisanym dla jednej aktorki i stworzyła we współpracy z reżyserem spektakl dramatyczny, ze swoim rytmem, miejscami skupienia, wstrzymania oddechu i kumulacji napięć. Powstało przedstawienie przejmujące, choć na pozór bardzo skromne. Nic tam się nie dzieje – przy stoliku siedzi starsza pani i gawędzi, popijając herbatę, czasem wstaje, żeby dolać herbaty do pustego już kubka. Siłą tego monodramu jest niewzruszana pewność pani Brunhilde Pomsel, byłej sekretarki Goebbelsa, że przeżyła dobre życie, choć nie udało się jej założyć własnej rodziny. Ale teraz, choć jest już tak bardzo stara, też nie jest wcale źle: nie ma sobie nic do wyrzucenia i może z nami miło pogawędzić.

Agatę Kuleszę, drugą z nominowanych aktorek wiąże z Anną Seniuk Akademia Teatralna. Agata Kulesza jest jej absolwentką, Anna Seniuk profesorką. Jej kariera aktorska wiąże się w dużej mierze z kinem – zdobyła w nim wysoką pozycję, wielokrotnie nagradzana i doceniana przez krytykę – wspomnę tylko o głośnym filmie „Ida” Pawła Pawlikowskiego i jej głównej roli, która wywarła niezatarte wrażenie. W tej roli ukazała aktorską siłę psychologicznej interpretacji, w której wymuszana powściągliwość  eksploduje niebywałą ekspresją, a prawda staje się niemym krzykiem.

W porównaniu do jej bogatej filmografii jej dorobek teatralny w ostatniej dekadzie może wydawać się ilościowo skromny. Grała intensywnie w Teatrze Dramatycznym, sporo ról drobnych, ale i znaczących jak Solange w „Pokojówkach” Geneta w reżyserii Andrzeja Domalika. To był niejako okres szlifowania warsztatu i gromadzenia doświadczeń, nim porwało ją kino. Wtedy była już  gotowa do ról kobiet twardych, ale często samotnych, walczących o swoje miejsce, ponoszących spektakularne porażki, a nawet klęski.

W Teatrze Ateneum, w którego zespole znalazła się w roku 2011, zagrała zaledwie cztery role. Ale jak zagrała – wszystkie wryły się w pamięć widzów. Tę kolekcję wyrazistych postaci kobiecych w pułapce losu zainaugurowała rola w „Merylin Mongoł” Nikołaja Kolady w reżyserii Bogusława Lindy. Siostry z radzieckiej prowincji, paraliżowane klimatem osaczenia i  nieuchronnej klęski szukają daremnie szansy na odmianę swego losu. Chwila, kiedy gaśnie ostatnia nadzieja, wybrzmiewa w spektaklu najsilniej: Inna (w tej przejmującej roli Agata Kulesza), mówi do siostry, by jej nie zatrzymywała, ale nawet nie drgnie z miejsca, bo przecież wie, że nigdzie stąd nie wyjedzie.

Tytułowa „Mary Stuart” Wolfganga Hildesheimera w spektaklu Agaty Dudy-Gracz także znalazła się w pułapce. Terminalnej, bo czeka na zbliżającą się egzekucję. Mary Agaty Kuleszy to wredna baba, bezwzględna, po trupach (dosłownie) dążąca do władzy, pozbawiona wszelkich skrupułów i chrześcijańskiego miłosierdzia. A jednak w tej ostatniej chwili, za sprawą kunsztu aktorki i kształtu inscenizacji, Mary staje się najbliższa, najbardziej ludzka i godna podziwu.

O innej obezwładniającej psychicznie pułapce opowiada Dea Loher w sztuce „Nad Czarnym Jeziorem”, wystawionej ascetycznie przez Iwonę Kempę na małej scenie Ateneum. Rodzice dzieci, które odeszły śmiercią samobójczą próbują zrozumieć ich desperacki krok. Ale to niemożliwe. Cleo Agaty Kuleszy udaje zaradność i zawziętość, ale to pozór – pozostaje w kręgu głuchej rozpaczy. 

I rola Matki  w sztuce australijskiego pisarza Andrew Bowella „To wiem na pewno”, także w reżyserii Iwony Kempy.  Agata Kulesza tworzy tchnący autentyzmem portret matki i żony w nieustannej gotowości naprawiania cudzych błędów (o swoich raczej nie myśli), napięta jak łuk, czujna i prawdziwa w każdym geście, spojrzeniu i wyrzucanych gwałtownie filipikach. Strażniczka tradycyjnych wartości nadmiarowo reaguje na wszelkie próby ich naruszania. Jej bohaterka wpada w nerwową spiralę, nakręca ją do granic wytrzymałości, aby od czasu do czasu pokazać twarz kobiety umęczonej ciągłym trwaniem na posterunku.

Ta spokojna, prowincjonalna rodzina wygląda jak teren zaminowany, po którym niezwykle trudno się poruszać, bo każdy krok grozi katastrofą.

Trzecia z nominowanych artystek, Anna Wieczur, też początkowo aktorka, obrała za swoje główne zajęcie reżyserię, teatralną, filmową, także  radiową. Choć gromadzone przez nią świadectwa ukończenia różnych kierunków studiów dały jej też uprawnienia coacha i menedżera kultury. Niezależnie od studiów teoretycznych ukończyła przyspieszony kurs reżyserii w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy, gdzie już w dwa lata po uzyskaniu dyplomu aktorskiego zaczęła próbować sił w reżyserii, zaczynając od spektaklu opartego na poezji Jana Twardowskiego. Reżyserowała sporo, sięgając po dramaty z różnych epok (Molier, McDonagh) i zdobywając coraz większe doświadczenie. Także jako reżyserka filmowa – na jej film „Być jak Kazimierz Deyna” (2012) spadł prawdziwy deszcz nagród.

Toteż kiedy zadebiutowała w Warszawie spektaklem roz/Czarowania wg Grzegorza Staszczaka, w Teatrze OCHOTA (2018), dość ekscentrycznym, bo granym dosłownie w całym budynku teatru, była już reżyserką gotową na wszelkie wyzwania.

Przez kilka sezonów pokazała w stolicy spektakle należące do rozmaitych poetyk i gatunków, i to zarówno wielkie przedsięwzięcia ansamblowe jak musical „Człowiek z La Manchy” (2020) czy dramat Petera Fishera „Amadeusz”, brawurowy pokaz magii teatru w dawnym stylu, jak i powściągliwe prezentacje teatralnej kameralistyki oparte na intensywnej obecności aktorów jak w „Sztuce intonacji” Tadeusza Słobodzianka.

Musical w Dramatycznym potwierdził, z jaką  swobodą reżyserka zapanowała nad materią spektaklu. Wszystko się tutaj zgadzało: rytm, scena po scenie, animacje komputerowe skomponowane z dowcipem i wdziękiem, pomysłowa scenografia i kostium, choreografia i przede wszystkim zharmonizowana gra całego zespołu musicalu, w którym błyszczeli wokalnie i interpretacyjnie Modest Ruciński jako tytułowy Człowiek z La Manchy/ Cervantes i partnerujący mu nieodłączny Sancho Pansa – Krzysztof Szczepaniak. Pod ręką Anny Wieczur powstało dwie i pół godziny bezpiecznego relaksu i odpoczynku, o wcale nieprzebrzmiałym przesłaniu. Przy czym Anna Wieczur nie zapomniała o ukłonach, które zostały precyzyjnie wyreżyserowane, po czym poznać rękę rasowej sterniczki spektaklu.

Po drodze do „Sztuki intonacji”, która zadecydowała o nominacji artystki do Nagrody Norwida, dała się poznać jako uważna reżyserka monodramów i to w równej mierze odwołującego się do materii audiowizualnej czytania performatywnego, wzbogaconego efektami multimedialnymi „Nowa szkoła filozoficzna” wedle Tadeusza Różewicza, jak i brawurowego koncertu Anny Sroki-Hryń „Almodovaria”, zbudowanego na motywach filmów Almodovara. W spektaklach jednoosobowych widać, jak reżyserka znika w dziele, nie eksponuje siebie ani swoich pomysłów, ale cały jej wysiłek służy wydobyciu walorów sztuki aktorskiej – zresztą we wszystkich swoich przedstawieniach skupia uwagę na aktorach, co jest tak istotne w monodramach i sztukach kameralnych jak dramaty otwockie Tadeusza Słobodzianka.

To właśnie spektakl „Sztuka intonacji” oparty na sztukach Słobodzianka sprawił, że Anna Wieczur znalazła się wśród nominowanych. To pewien paradoks, że sztuka ostentacyjnie realistyczna, pozbawiona wszelkich awangardowych ciągot, okazuje się idealnym wehikułem opowieści snutej przez aktorów pod dyskretną ręką Anny Wieczur o kreatorach awangardowego teatru, Jerzym Grotowskim i Tadeuszu Kantorze i towarzyszącym im Ludwiku Flaszenie i Juriju Zawadskim, moskiewskim mistrzu Grotowskiego. Słobodzianek wypuścił na świat utwory wyśmienicie skrojone (na przedstawienie składają się dwie sztuki: Sztuka intonacji i Powrót Orfeusza), które prowadzą nie tylko w głąb historii narodzin awangardowego teatru, rosyjskiego, polskiego i światowego, ale w stronę odwiecznych poszukiwań odpowiedzi na pytanie: kim jestem? 

Ogląda się to i słucha w wielkim napięciu przez niemal cztery godziny w przekonaniu, że nie jest to czas stracony. Nie tylko za sprawą tematyki i bohaterów (z nazwiska nie przywoływanych, co daje autorowi swobodę pisania), ale i perfekcyjnego wykonania. Wszyscy oni naznaczeni są teatrem, jest w nich jakaś doza szaleństwa i nieposkromionej potrzeby gry – stąd objawiane nadmiary ekspresji, drobne i większe dziwactwa, które charakteryzują ich postacie. Zawadski Adama Ferency wciąż przeżywa drogę, jaką odbył pod skrzydłami ojców rosyjskiej rewolucji teatralnej od Stanisławskiego przez Meyerholda po Wachtangowa – w chwili, kiedy cytuje scenę Dybuka Wachtangowa wpatrując się w niepochwytną postać w oddali, rodzi się niemal mistyczne napięcie między aktorem a widzami. Łukasz Lewandowski ukazuje ewolucję Grotowskiego od roli powściąganego wewnętrznie podsłuchiwacza do świadomego swego miejsca w kulturze światowej guru nowego teatru. Ludwik Flaszen Sławomira Grzymkowskiego mówi jak Flaszen, zawsze logicznie uporządkowany i zaciekawiony światem, Kantor Modesta Rucińskiego przypomina wybuchowego artystę z jego niepohamowaną potrzebą nieustannej walki ze wszystkim, co uważał za stare i przegniłe. Ten kwartet dopełniają dwie postaci kobiet-towarzyszek Mistrza Zawadskiego, apodyktyczna, zmagająca się z chorobą alkoholową Asystentka Anny Moskal i Pielęgniarka Barbary Garstki gustująca w radzieckich serialach.

Publiczność kwitowała przedstawienie owacjami na stojąco. „Słobodzianek mówi o kondycji człowieka i porażającej namiętności, żeby szukać i znaleźć sens naszego trwania” – napisała po premierze Maja Komorowska. Trudno to ująć trafniej.

Anna Wieczur zbudowała spektakl wraz z zespołem aktorskim, który można nazwać manifestem wolności. Wolność można znaleźć tylko w teatrze – powiada w tym przedstawieniu Mistrz. Słowa te pobrzmiewają nieco dwuznacznie w ustach kogoś, kto sam uważa, że skuszony przez reżim stał się jego niewolnikiem ale i beneficjentem. Ale kto wie, może  właśnie dlatego to wyznanie jest wymownym świadectwem, że tylko w ” świecie ułudy” można pożeglować po wodach wolności. Byłby więc teatr azylem wolności, choć główny  bohater przedstawienia, Uczeń (Grotowski) powie, że teatru już nie ma… A więc i azylu już nie ma. Ale spektakl Anny Wieczur w Dramatycznym dowodził, że teatr jednak istnieje. To jedne z powodów, dla których Anna Wieczur została 22, laureatką Nagrody Norwida.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Taichi: Polskie Yin i Yang

Następny

Piotr Błaszak, kiedy przyjeżdża tutaj staje się „shenzhenczykiem”