Już tylko taki anons budzi ekscytację: na afiszu Teatru Narodowego pojawiły się „Księgi Jakubowe”, adaptacja monumentalnego dzieła Olgi Tokarczuk.
Powieść naszej Noblistki od momentu publikacji (2014) niezmiennie budzi żywe zainteresowanie, nie tylko w Polsce, gdzie sprzedano jej grubo ponad sto tysięcy egzemplarzy, ale i za granicą. Na początku tego roku ukazała się w Stanach Zjednoczonych, gdzie trafiła na listę bestsellerów The New York Timesa, a także na listę bestsellerów księgarń niezależnych. Nic dziwnego – Olga Tokarczuk bowiem pisze tak, jakby nic nie wiedziała o rewolucji w pozycji narratora (choć dobrze o tym wie), o przewartościowaniach w estetyce (to też wie), ani o potrzebie piętrzenia trudności przed czytelnikiem (zapewne o tym zaleceniu też słyszała). W jej dziele aż
rojno od postaci,
od wątków, zmiennych miejsc akcji i jej zwrotów, filozoficzno-religijnych dyskusji, listów stylizowanych na staropolską i judaistyczną epistolografię, a nawet – o zgrozo! – opisów przyrody. Brakuje natomiast scen batalistycznych i burzliwych romansów, choć nie brakuje erotyki. Praktyki seksualne sekty frankistów, których dzieje przedstawia autorka na szerokim tle ówczesnej Europy środkowo-wschodniej i częściowo Turcji, wydają się dość ekscytujące nawet z punktu widzenia swobody obyczajów XXI wieku. Zgodnie bowiem z wolą Pana, czyli Jakuba Franka, tutaj obcować może każdy z każdą.
Wątkiem, który dominuje w dziele Tokarczuk, są owe zawiłe dzieje sekty frankistów. I jak to w sekcie bywa pokrętne reguły postępowania, kręgi wtajemniczonych, tajemne spotkania, egzotyczne rytuały, pouczające przypowieści, sny, proroctwa, przepowiednie. A nawet bajania niejakiej ciotki Jenty, która nie umarła i z pozycji kogoś zawieszonego między światem żywych i umarłych ogląda przypadki tego świata. To jeden z atutów powieści, której fabuła jest opowiadana z wielu perspektyw. A więc mieszanka mistycyzmu ze skrajnym realizmem, a nawet naturalizmem, kiedy nie oszczędzi nam pisarka opisów praktyk szlacheckiego okrucieństwa wobec biegunów, czyli zbiegłych chłopów.
Sukces czytelniczy potwierdza, że „Księgi”, wyróżnione m.in. Nagrodą Nike, to dzieło dojrzałe nie tylko literacko, mistrzowsko skomponowane (samo zapanowanie nad niepoliczoną ciżbą bohaterów, którzy przewijają się przez karty powieści, może imponować), ale i myślowo. W szczególności
rewizja skamielin myślowych
w ocenie przeszłości, a zwłaszcza chwalby Rzeczypospolitej szlacheckiej w ujęciu Sienkiewicza stała się szczególnym walorem tej powieści, tak przecież bujnej treściowo, wielowątkowej i otwierającej ogromne pole skojarzeń kulturowych, Ten ogrom dzieła stanowi atrakcję czytelniczą, ale i poważną przeszkodę dla potencjalnych adaptatorów.
Inscenizacja w Narodowym nie jest pierwszą próbą przeniesienia na scenę dzieła Olgi Tokarczuk. Jako pierwsza podjęła się tego zadania Ewelina Marciniak w warszawskim Teatrze Powszechnym (2016). Reżyserkę najbardziej pociągała warstwa erotyczna powieści (której nie lekceważę, bo ważna), toteż jej energia skupiła się na ukazaniu scen orgiastycznych, a rozbieranie aktorów do rosołu uznała za główną atrakcję. Nie powiodło się jednak odmalowanie charyzmy przywódcy religijnego, choć udało się ukazanie Rzeczypospolitej zapyziałej, zacofanej cywilizacyjnie i bezradnej wobec sąsiadów. Powstał spektakl nierówny, w którym zdarzały się sceny rozegrane z rozmachem, dowcipne czy poetyckie, np. z udziałem animowanych lalek, czy brawurowe sceny groteskowe, ale całość rozsypała się, przynosząc widzom rozczarowanie. Tym większe oczekiwania wiązano z nową próbą adaptacji, tym razem na scenie narodowej. Część recenzentów uznała ją za katastrofę, objaw bezradności wobec adaptowanego dzieła.
Tymczasem w jakimś sensie jest to przedstawienie
o drodze do scenicznej adaptacji
wyboistej i pełnej przeszkód, bo dzieło tak złożone i bogate jak „Księgi Jakubowe” nie poddaje się łatwemu przeszczepowi. Można z niego tylko coś uszczknąć, pozostając w poczuciu niedosytu. Ale tak zawsze jest, kiedy obcujemy z gęstą, wielowątkową prozą. Adaptatorzy muszą się na coś zdecydować, z niejednego zrezygnować, a jednocześnie zadbać o spójność opowieści.
Tak też się stało – adaptacja Barbary Wysockiej i Michała Zadary (niedawno z powodzeniem pokazali „Biegunów” Olgi Tokarczuk w Teatrze Powszechnym w Warszawie, 2021) koncentruje się na dziejach walki Jakuba Franka o wydobycie Żydów z poniżenia i stworzenia względnej równości wobec innych nacji i grup społecznych. Stąd jego liczne konwersje, wolty religijne i sojusze, zmiany miejsca pobytu, rozpięte między islamem a katolicyzmem, między Stambułem a Warszawą. Ciekawa to walka, zważywszy, w jakim czasie toczona, jakimi obarczona kosztami i jak często będąca tylko złudzeniem osiągnięcia celu.
Tego wątku się trzymając, trzeba było porzucić, zostawić na boku barwne obrazy z życia polskich panów czy pasje naukowe Benedykta Chmielowskiego, autora „Nowych Aten”. Zostało co nieco z krytycznego obrazu kościoła panującego – tutaj na plan pierwszy wybija się antypatyczna postać ultrasa religijnego, utracjusza i okrutnika biskupa Sołtyka (znakomita rola Mirosława Konarowskiego), ale wyraźnie zblakła antysienkiewiczowska wymowa dzieła Tokarczuk, obraz Rzeczypospolitej zamglił się i roztopił w uniwersum spektaklu.
Najważniejsza w tej sytuacji pozostała droga Franka, którą obserwuje z mistycznej wysokości Jenta (Barbara Wysocka). Jej życie zawisło
między jawą i snem
Przypadki trzech scenicznych Jakubów, ośmioletniego dziecka, młodego uwodzicielskiego mężczyzny (Henryk Simon) i steranego walką podstarzałego watażki (wybitna rola Jerzego Radziwiłowicza) składają się na pasmo przeszkód i pozornych sukcesów jak w powieści łotrzykowskiej czy romansie historycznym. Z biegiem lat piętrzące się upokorzenia rosną w groteskową katastrofę w finale, kiedy opuszczony przez wielu zwolenników i mecenasów Jakub Frank, bardziej już śmieszny niż charyzmatyczny, odchodzi pogrążony w swoich majakach o wielkości i obsesjach erotycznych.
Zadara nie ukazuje losów Franka i jego sekty ze sztuczną sympatią, raczej czyni to z dystansem poznawczym, tak jak z dystansem przedstawia inkwizytorski proces Franka przed katolickimi stróżami prawowierności, czy fascynacje polskich możnych masową konwersją żydów na katolicyzm – wybija się tu karykaturalna postać księżnej Kossakowskiej (Anna Lobedan).
Religie, obozy polityczne to wszystko maski, które dają szansę na wybicie się albo okazują się zbędne. Pod nimi kryją się zwykli ludzie ze swoimi lękami, nadziejami i niepewnością losu, tak charakterystyczną dla obcych, tak silną u Żydów odtrącanych i poniżanych, niedopuszczanych do korzystania z równych praw jak inni członkowie społeczności. Frank widziany z tej perspektywy sprawia wrażenie przejaskrawionej odpowiedzi na to odtrącenie. Jego wieloletnia walka
ostatecznie zawodzi
– na koniec okazuje się, że prowadziła na manowce. Zawodzi nawet najgorliwszych zwolenników jak Nachman (Oskar Hamerski), który obiera drogę podobną do Judasza u boku Chrystusa, choć długo przy nim wiernie trwa.
Spektakl Michała Zadary ogląda się jak film panoramiczny, którego nastrój nostalgiczno-żałobny dyktuje taperka w pianistycznych dekonstrukcjach (Justyna Skoczek). Otwierane skrzydła pierwszego horyzontu w scenografii Roberta Rumasa dopuszczają widza do rozmaitych ledwie tylko sygnalizowanych wnętrz i przestrzeni. W drugiej części te uchylane obrazy stają się bardziej wyraziste, jak na przykład w domostwie ubożejącego, zamkniętego jak w klatce Franka korzystającego z protekcji Cesarzowej, a potem w scenie ostatniej wieczerzy, kiedy jego świat dobiega kresu. Tym, którzy powieści nie znają, pomaga Jenta, czytająca fragmenty prozy Olgi Tokarczuk, wiążące ze sobą rozmaite fragmenty tej rozległej opowieści przygotowanej z rozmachem, ale i z pewną powściągliwością.
Spektaklowi bliżej do nastroju refleksyjnego niż do zmysłowego rozpasania, o którym tylko mowa, no, może poza scenami na dworze austriackim. To rodzaj rapsodu dedykowanego światu, który już nie istnieje, ale którego dziedzictwo przenika naszą współczesność.