9 lipca 2024

loader

Utracona tożsamość

fot. Wydawnictwo Znak

Jeden z tytułów dramatów Tanji Šljivar, zebranych w tomie wydanym właśnie przez ADiT w przekładzie Gabrieli Abrasowicz brzmi: „Jesteśmy tymi, przed którymi ostrzegali nas rodzice”. Tytuł bardzo zamienny.

Nie tylko dlatego, że taki długi, trochę manieryczny, ale dlatego, że wyraża swego rodzaju bezradność, czy nawet beznadziejność położenia – oto bohaterowie wyznają, że powtarzają błędy poprzedników, że niczego się nie nauczyli. Słowem, że nie wybili się na niepodległość duchową.

Właśnie ten dramat o tytule brzmiącym jak deklaracja czy skarga otwiera wspomniany tom niełatwych w lekturze sztuk („Jesteśmy tymi… i inne dramaty”), skażonych grzechem logorei, ale za to boleśnie wwiercających się w psychikę współczesnych bohaterów. Niekoniecznie z Bośni i Hercegowiny, czy też z szerszego obszaru postjugosłowiańskiego, który pisarka traktuje (mimo trudnych doświadczeń) jako wspólnotę kulturową i historyczną.

Autorka, urodzona w Banja Luce (1988), stolicy Bośni i Hercegowiny, nie stroni od nawiązań do sytuacji i nieodległej historii swojego kraju i regionu kultury serbskiej. Przeciwnie, czasem nawet w nadmiarze nasyca swoje teksty aluzjami i cytatami bądź przetworzeniami wypowiedzi lokalnych bohaterów, poniekąd eliminując obcokrajowców – czytelników czy potencjalnych widzów – z kręgu wtajemniczonych w przywoływane na świadków aluzje, ale przecież jej diagnozy czy obserwacje nie mają wyłącznie waloru lokalnego. W tym szansa tych dramatów, w większym stopniu dla sceny niż dla literatury pisanych, bo czytelnik bez materializacji w teatrze może się pogubić w morzu podjętych wątków i wciąż zmienianych perspektyw narracji, a na koniec lekturą zniechęcić czy znużyć. Mają jednak te utwory potencjał sceniczny i pomysły inscenizacyjne, które mogą na scenie się sprawdzić, choć w Polsce to zaledwie początki – jakieś performatywne czytania, pierwsze zaledwie prezentacje. Czy dojdzie do konfrontacji z widzem, zobaczymy, ale z góry można przewidzieć, że warto.

Na zbiór „Jesteśmy tymi” złożyły się zaledwie cztery sztuki, a warto za ich tłumaczką powtórzyć, że Šljivar jest autorką bardzo płodną. Pisze nie tylko dramaty, ale i prozy, przy tym obecna jest w życiu kulturalnym regionu, m.in. była dyrektorką artystyczną Teatru Narodowego w Belgradzie, a więc jej pozycja zawodowa jest już wysoka. Cztery sztuki – oprócz „Jesteśmy tymi…” także „Tak jak wszystkie śmiałe dziewczyny”, „Reżim miłości” i „Reżim uzdrowienia” – to zatem jedynie fragment większej całości, ale jeśli zawierzyć wyborowi (i gustowi) wydawniczyni, odsłaniają oryginalność i pewien nawet radykalizm artystyczny Tanji Šljivar, który objawia się w coraz bardziej komplikowanym toku opowieści o ruchomej anegdocie i płynności rysunku poszczególnych quasipostaci, a raczej ich fantomów, wciąż zmieniających się i samych niepewnych swojej tożsamości.

Tak już jest w pierwszej sztuce tego zbioru, w której dwoje bohaterów wielokrotnie zmienia tożsamość, a ich

relacje oparte są na oczywistej grze

– nie ma tu bowiem mowy o właściwych realistycznej sztuce stosunkach między postaciami. W „Jesteśmy tymi…” mamy do czynienia z dwoma osobami, siedemnastolatkiem i kobietą po przejściach, którzy nieoczekiwanie dla siebie spotykają się w toalecie. Poza tym, że się w ogóle nie znają, co paradoksalnie ułatwia intymność, łączy ich poczucie rozczarowania, niedosytu, niespełnienia, jałowości istnienia – nawet w sensie Witkacowskim. Miejsce na spotkanie autorka wybrała im niezbyt przytulne, nieprzyjazne nawiązywaniu relacji, ale jak już napomknąłem nie o te atuty chodzi, tylko o grę, która ujawnia rozmaite konfiguracje możliwe między tymi osobami grającymi, a to role matki i syna, a to kochanka i kochanki, a to zwalczających się przyjaciół, itp., itd. Widz stawiany jest wciąż wobec pytania, kogo właściwie oglądają i z kim się spotykają widoczne na scenie osoby i czy się w ogóle spotykają, czy może tylko inscenizują swoje spotkania, a autorka prowadzi eksperymentalne badania terenowe na temat związków między osobnikami różnych płci i różnych generacji.

Temat ten powróci w innym kształcie w dramacie „Reżim miłości”, w którym, traktując wprowadzone figury do gry jak

manipulowane marionetki

Šljivar bada, konfrontuje, poddaje ocenie różne konfiguracje, jakie dają się wypróbować na tych figurach. Mamy więc tradycyjne związki monogamiczne, ale i poligamiczne, a nawet poliamoriczne (czyli takie, w których wszyscy obcują ze wszystkimi bez ograniczeń), a przedmiotem dociekań pozostaje, który z tych modeli spełnia w największym stopniu oczekiwanie osiągnięcia szczytowej przyjemności.

Z jednej strony autorka wykazuje się tym razem pełną otwartością na rozmaicie rozumiane związki, ale z drugiej strony nie kryje swego dystansu do tych poszukiwań, skażonych dziedzictwem patriarchatu. Nie przypadkiem centralną figurą w tej zabawie w dobieranego jest Drań, mężczyzna dominujący, który nie rezygnuje ani na moment ze swoich uprawnień samca alfa nawet przy wypróbowywaniu poliamerii. Wygląda na to, że feministycznie nastawiona autorka odkrywa, że wolność seksualna może być maską zastosowaną w celu zachowania zasad patriarchatu, tylko zewnętrznie, a więc pozornie modyfikowanego.

Zderzenie nieprzystawalności swobody seksualnej i beztroski w traktowaniu życia z niedojrzałością i w dużej mierze

ze znamionami etycznego otępienia

i uwstecznienia światopoglądowego odsłania autorka w dramacie „Tak jak wszystkie śmiałe dziewczyny”. Nawiązuje w nim do autentycznego zdarzenia w najnowszej historii Hercegowiny, które wstrząsnęło opinią, a mianowicie faktu zapłodnienia całej grupy młodych, trzynastoletnich dziewcząt podczas wycieczki szkolnej. Šljivar nie troszcząc się o socjologiczną dociekliwość czy matrykalność poszczególnych dziewczyn, układa siedem monologów (w które mogą wkradać się małe scenki z udziałem kilku osób) dziewczyn, które zaszły w ciążę, ale wbrew oczekiwaniom nie opisuje, jak do tego doszło i co zadecydowało, że podjęły ryzykowne kontakty w tak młodym wieku – to zostawia reporterom i socjologom. Operując językiem, jakim posługują się dziewczyny, bada ich stan świadomości, poziom dojrzałości (a raczej niedojrzałości), edukacyjną zapaść, które doprowadziły je na skraj duchowego kalectwa, niepozwalającego samodzielnie poruszać się we współczesnym świecie. Te siedem monologów to wielkie oskarżenie nie tylko poziomu edukacji, ale całego systemu politycznego, a nawet ustrojowego o świadome niszczenie samodzielności duchowej, o stępienie zmysłu racjonalnego rozpoznawania zjawisk. Mocna sztuka i warta zastanowienia.

Jednak

najbardziej radykalna ideologicznie i artystycznie

jest ostatnia w tym zbiorze sztuka, czyli „Reżim uzdrowienia”. Wbrew naturalnym skojarzeniom nie jest to sztuka, która powstała jako refleks pandemii. Jeśli już wiązać ją z pandemią to jako jej zapowiedź, profetyczny pejzaż wyniszczenia duchowego, które prowadzi do zarzucenia racjonalnego myślenia, wycofania w stronę magii i poszukiwania ratunku w najdzikszych praktykach paramedycznych, oferowanych przez różnego rodzaju szarlatanów. Figury na tym szalonym targowisku głupoty i zdziczenia obyczajów w niewielkim stopniu przypominają postaci: domniemani Uzdrowiciele i rozzuchwalone Wirusy, jakieś szczątki pozostałe po ludziach poddawanych eksperymentom medycznym, wróżbici i misjonarze, wszyscy razem tworzą widowisko apokaliptycznego zmierzchu. Nadzieję i rozpacz zastępuje tu otępienna wiara w ratunek, którego wypatruje się z każdego kierunku, a kiedy nie nadchodzi pozostaje tylko beznadziejna modlitwa do wciąż nienadchodzącego uzdrowiciela. Nietrudno w tym tekście dostrzec związki ze światem Becketta i jego nieprzedawnionym czekaniem na Godota.

Nie wiem, jak dalece się jeszcze Šljivar posunie w poszukiwaniu dróg ocalenia ludzkości. Jeśli ma za sobą już okres dekonstrukcji dramatu do dna, pewnie pora na czas konstrukcji. Wypatruję tego momentu jak figury Uzdrowiciela.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Mieliśmy swojego garbusa

Następny

Wojciech Solarz barwnie opowiada