Biskup Józef Kossakowski, hierarcha powieszony podczas słynnych majowych pierwszych wieszań w Warszawie za Insurekcji Kościuszkowskiej, był nie tylko księciem Kościoła, ale też właścicielem składu przedmiotów żelaznych oraz brudnej, a nawet podobno „zapaskudzonej” bielizny. Mógł się o tym przekonać lud (hołota, pospólstwo, tłuszcza, motłoch), tłumnie asystujący przy wieszaniu biskupa 9 maja 1794 roku pod kościołem świętej Anny. Podobno biskup był skąpy i szkoda mu było często opłacać praczkę.
Takich to – i setek innych – smakowitych szczegółów, w tym o treściach ówczesnych ogłoszeń prasowych, sposobie użycia szuwaksu, rodzajach atramentu czy truciznach na szczury dostępnych w ówczesnej Warszawie, można dowiedzieć się ze wznowionego ostatnio (tym razem przez wydawnictwo Evviva l’Arte) „Wieszania” Jarosława Marka Rymkiewicza, rzeczy pysznej literacko i po prostu rozkosznej w lekturze. Jeszcze nikt chyba nie napisał o wieszaniu na szubienicy tak lekko, finezyjnie, z wdziękiem, atrakcyjnie. („Dzień był więc słoneczny, a promienie słońca, które przesuwały się nad Warszawą 9 maja, w porze wieszania oświetlały Rynek od południa”).
Notabene, Rymkiewicz oparł się w dużym stopniu na ówczesnej prasie, co poświadcza, że nie ma to jak gazety jako źródło wiedzy o przeszłości. Jednak brudne gazie biskupa to tylko jeden z – by tak rzec – barwnych ozdobników tego historycznego eseju. Pierwsza podstawowa teza, do której chce nas przekonać autor, jest taka, że słodko i zaszczytnie jest wieszać dla ojczyzny. I ludzko – bo przecież zwierzę zwierzęcia nie powiesi.
Druga teza brzmi – gdyby wiosną i wczesnym latem 1794 (28 czerwca) roku lud Warszawy powiesił króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, króla Stasia, Polska stałaby się dojrzałym narodem, zdałaby coś w rodzaju historycznej matury, a losy narodu potoczyłyby się inaczej. Króla, jak wiadomo, nie powieszono, ale za to pobożny lud polski, umiejący odróżniać Boga od jego urzędników, powiesił dwóch biskupów, jednego w maju, a drugiego, Massalskiego, w czerwcu. Chciał też powiesić trzeciego, Skarszewskiego, ale ten, według jednej wersji, wykpił się podobno łapówką, według drugiej – dzięki łaskawości i łagodności Tadeusza Kościuszki.
Niewiele brakowało, a powieszono by prymasa Michała Poniatowskiego, ale ten, wcześniej, sam się otruł. Rzecz jednak i w tym, że owe majowe i czerwcowe wieszania zdrajców i arystokratów targowiczan były dziełem głównie protoplastów radykalnej lewicy polskiej, jakobinów polskich, których ideowym przywódcą był „Robespijer polski”, ksiądz podkanclerzy Hugo Kołłątaj. Jeśli zważyć, że przy wieszaniu maczał palce także radykalny ksiądz-jakobin Józef Mejer (jeden z upamiętnionych na tablicy widniejącej na fasadzie arkad pałacu Komisji Rządowej przy placu Bankowym), to oznacza, że nim lewica przyjęła kolor czerwony, miała czarne barwy sutanny (!).
Pamięć tamtych wieszań weszła do polskiej tradycji historycznej, o czym świadczy słynny rysunek wykonany z natury przez Piotra Norblina, który zdobił i chyba zdobi niektóre podręczniki szkolne do nauki historii. Warto przy okazji wspomnieć, że dy ukazało się pierwsze (Sic!2006) wydanie „Wieszania”, zostało przez publicystów wpisane w ówczesną debatę o „dezubekizacji” i lustracji. Dziś można by je wpisać w spór o postawę JP II i innych hierarchów i księży.
Jako się rzekło, brawurowy, mistrzowski esej historyczny JMR, w którym wolterowska niemal ironia, erudycja i reporterska naoczność opisu, ścigają się o lepsze z barwnością i plastycznością fascynująco wizualizowanej historii, gdzie – jak w znanym tricku filmowym – współczesna fotografia miejsca przeobraża się na naszych oczach w obraz olejny z XVIII wieku lub w XIX-wieczny dagerotyp.
Dobrze, że wznowiono to kapitalne dzieło, bo dzięki temu przeczytałem je po raz trzeci, z niesłabnącą satysfakcją.