30 listopada 2024

loader

Za Kurtyną Domowej Sielanki: Recenzja „Strefy interesów”

Fot. Materiały promocyjne / Gutek Film

Wczoraj obejrzałem kolejną produkcję nominowaną do tegorocznych Oscarów, czyli „Strefa interesów”. Dzieło wzbudzało zainteresowanie i kontrowersje jeszcze przed premierą. A to ze względu nie tyle na fakt podjęcia tematyki niemieckich zbrodni wojennych, co przedstawienia ich z nieco innej perspektywy, aniżeli dotychczas. Jak wyszło? Moim zdaniem całkiem przyzwoicie.

Hannah Arendt w swojej słynnej książce „Eichmann w Jerozolimie” napisała: „To prawda, że uważam obecnie, iż zło nigdy nie jest „radykalne”, a tylko skrajne i że nie posiada ono żadnej głębi ani jakiegokolwiek demonicznego wymiaru”. Powyższy cytat idealnie opisuje przekaz filmu Jonathana Glazera. Przez ponad półtorej godziny obserwujemy sceny z życia, wydawałoby się, dobrze usytuowanej niemieckiej rodziny. Wiemy jednak, że jej głową jest Rudolf Höß, jeden z twórców, a następnie komendant obozu zagłady Auschwitz-Birkenau.

To co uderza w produkcji, to obraz – bardzo czysty, stabilny, spokojny. Akcja dzieje się właściwie w dwóch-trzech miejscach, przy czym w większości jest to wnętrze domu oraz przylegający do niego ogród. Nie ukrywam, że takie ograniczenie scenerii, jej skromność i zimna kolorystyka, skojarzyły mi się z „Kłem” Lanthimosa. Dzięki takiemu zastosowaniu kamery czujemy, jakby na pierwszym planie nic się przed nami nie kryło. Natomiast dalsze tło znajduje się za swojego rodzaju kurtyną, do której nie mamy żadnego dostępu.

Lantimosowe skojarzenie wiązało się też z obserwowaniem zwykłych scen rodzinnych. Höß to ciepły ojciec, który lubi zabierać swoje dzieci na wycieczki. Jego żona Hedwiga Hensel natomiast, to odpowiedzialna pani domu, dba nie tylko o 5 pociech, ale również o wszystko w domostwie. Lubi też spotykać się ze swoimi przyjaciółkami i plotkować. A czasami również obdarowywać je przedmiotami dostarczonymi prosto z obozu, jak się okazuje, z pełną świadomością ich pochodzenia. Co zresztą ciekawe, opowieść sprawia wrażenie skupiać się na Hedwidze. Oczywiście to jej mąż jest teoretycznie figurą ważniejszą, znacznie bardziej odpowiedzialną, ale to ona dowodzi domem, który obserwujemy. 

Po premierze pojawiły się głosy krytyczne, że Glazer zrobił z kina holocaustowego telenowelową opowieść i nazwał oryginalnym spojrzeniem. Cóż, po części rozumiem ten zarzut. Cały film opiera się właściwie na oglądaniu scen z życia rodzinnego. Niemniej poprzez wykorzystanie takich banalnych scen, jak np. urodziny dzieci, wycieczka nad rzekę, przyjazd teściowej, wplata wyjątkowo krótkie fragmenty zaburzające tę sielankę. Jak w wyżej wspomnianym fragmencie, plotki o przyjaciółkach przerywa dostarczenie ubrań skonfiskowanych więźniom. Wszystko oczywiście w atmosferze śmiechu i życzliwości. Niezależnie też od momentu, akcji w obrębie domostwa towarzyszą przeróżne dźwięki dochodzące zza wysokiego i odrutowanego muru. Są one niczym stały element przestrzeni, który istniał tam od zawsze. Bohaterowie właściwie ani razu nie zwracają na nie uwagi.

Mnie całość oglądało się z ciekawie, chociaż przyznać muszę, że jest to kino dość specyficzne. Nie ma w nim właściwie żadnej akcji. Nie ma punktów zwrotnych, czy znaczących momentów. Całość bazuje na powtarzającym się schemacie. Jest to po prostu opowieść o fragmencie czyjegoś życia, które obserwowane z boku może wydawać się normalne, chyba że dostrzeżemy pewne przerażające niuanse. Mieszkanie przy fabryce śmierci, korzystanie z rzeczy pomordowanych, używanie ich prochów do użyźniania gruntu pod rośliny ogródkowe, to wszystko tutaj zwykłe elementy rodzinnej sielanki. Ale właśnie na tym polega owa banalność zła. Nie idzie za nią żadna większa idea. W tym przypadku polubiłem grę z widzem, czyli fakt, że ja muszę znaleźć punkty nie pasujące do sielanki.

Tomasz Murczenko

Poprzedni

Oficjalna premiera nowej wersji międzynarodowego portalu internetowego Pekinu

Następny

CMG przygotowała szereg nowych produktów AI