Już kilka lat nie byłem w Krakowie, ale podejrzewam, że po lekturze wydanych przez „Iskry” „Spotkań z Petroniuszem”, gdy się tam ponownie znajdę, będę się rozglądał, czy zza krakowskiego węgła nie wyłania się Petroniusz w todze.
Dla mnie zmarły w tym roku profesor Aleksander Krawczuk był Czarodziejem, bo niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki sprawił, że zimna dla mnie przez lata, lodowata, hieratyczna i nudna historia starożytności stała się barwna, soczysta, wonna, fascynująca, zabawna, żywa.
Wcześniej odbierałem starożytność, rzymską i grecką przez pryzmat albo efektownych wizualnie, ale nudnych filmowych „pił” hollywoodzkich w rodzaju „Kleopatry” czy „Upadku Cesarstwa Rzymskiego”, albo lodowatych w moim odczuciu, monumentalnych dzieł takich polskich badaczy jak Tadeusz Zieliński, Kazimierz Morawski, Kazimierz Kumaniecki, czy brytyjski Gibbon, których ani myślałem czytać, bo odstręczały mnie totalnie. Nawet kochający antyk Zygmunt Kubiak nie potrafił mnie do niego przekonać, nawet Szekspir swoimi antycznymi, rzymskimi i greckimi dramatami. Ba, także sami sławni rzymscy autorowie, Liwiusz, Tacyt czy Swetoniusz paradoksalnie odstręczali mnie od starożytności suchym, bezosobowym chłodem swoich kronik.
Dopiero profesor Aleksander Krawczuk tchnął we mnie iskierkę swoimi telewizyjnymi gawędami o starożytności, a następnie rozniecił ją swoimi książkami, biografią „Juliusza Cezara”, „Nerona” czy „Pocztem cezarów rzymskich”. Profesor Krawczuk już w pierwszym szkicu, o zdarzeniu na krakowskiej, okupacyjnej ulicy zapoznaje nas z antykiem niczym ze swoim starym znajomym. Błąkałem się za Profesorem podczas jego wędrówek szlakiem Petroniusza, i tego z „Quo vadis” Henryka Sienkiewicza (powieści, za którą Profesor, o dziwo, nie przepadał) i tego w pełni historycznego, pisarza, autora „Satyrykonu”. Profesor od młodości żył z nim za pan brat, a pamięć o jednym z jego bohaterów, Enkolpiosie, ocaliła mu życie zagrożone przez pijanego niemieckiego oficera.
Wędrowałem przez szkice Krawczuka niczym przez uliczki i alejki poznanej w tym roku podneapolitańskiej Pompei. Momentami z intensywną uwagą, momentami jakby z odrobiną roztargnienia, zadumy, jakbym instynktownie nie chciał tego Sezamu Cudownej Wiedzy skonsumować od razu, ale zachować coś i na później. Bo ten Petroniusz, „arbiter elegentiarum”, mityczny wzór wytwornego, inteligentnego i wykształconego mężczyzny, prowadzi Profesora, a przy okazji jego czytelnika, nie tylko przez starożytność, w okolice Sydoniusza Apollinarisa, Apulejusza, Askyltosa, Augustyna, Platona, Priapa, Trymalchiona, Izydę, Epikura, Lukrecjusza, ale i w rejony niespodziewane, zaskakujące, przeskakując ze starożytności i do Krakowa, i na Monte Cassino, i do XVII-wiecznego Pascala czy XIX-wiecznego Norwida, twórcy „Cezara i Kleopatry”, „Pompei” i „Quidama”. Wszystko to oddane barwnym, soczystym brawurowym stylem, z ogromnym ładunkiem erudycji.
Gdyby to ode mnie zależało, postawiłbym Profesorowi Krawczukowi w Krakowie marmurowy pomnik, na którym jego postać w todze figurowałaby na kolumnie o kształcie i skali co najmniej kolumny Trajana.
A pod Jego Imieniem kazałbym wyryć napis: „Wdzięczny czytelnik”.