Dlaczego, do cholery, mam bulić akurat za tę telewizję, skoro w najlepszym razie nie oferuje ona nic atrakcyjniejszego niż dziesiątki innych stacji?
Wkrótce po tym jak Jacek Kurski objął w styczniu 2016 roku funkcję prezesa TVP, spotkał się z częścią pracowników firmy na otwartym spotkaniu noworocznym i emanującym euforią głosem rozsnuwał przed słuchaczami optymistyczną wizję przyszłości. Widziałem to osobiście, zza węgła, jako ówczesny, zajmujący się Teatrem Telewizji, dziennikarz portalu TVP, przymuszony rok później, w grudniu 2016 do odejścia, przymuszony metodą „propozycji nie do odrzucenia” (patrz film „Ojciec chrzestny” F. F. Coppoli).
Wtedy budżet TVP był na solidnym plusie i Kurski rysował nawet świetlaną perspektywę dla gasnącego od lat na minimalnej kroplówce Teatru Telewizji. Obiecywał nawet znalezienie dla tej sceny solidnego sponsora i mecenasa w kręgu dużego państwowego biznesu.
Titanic z Woronicza
Dziś po tamtym urzędowym optymizmie nie ma nawet śladu. TVP obciążona jest wielomilionowym deficytem. Stąd gorączkowe działania, by zasilić kasę firmy z ulicy Woronicza przez wprowadzenie powszechnej, przymusowej daniny na rzecz instytucji, która stała się ostentacyjnym i nie przebierającym w środkach głównym ośrodkiem propagandowego rażenia PiS. Prawdziwym centrum bezczelnego kłamstwa i manipulacji. Przemysłem pogardy. PiS staje jednak przed poważnym dylematem. Jeśli bezwzględnie zacznie ściągać daninę, rozwścieczy miliony ludzi. Już półtora miliona pokazało w tej sprawie gest Kozakiewicza. Nic tak naszych rodaków nie rozjusza jak konieczność ponoszenia, nawet relatywnie niewielkich, kosztów za coś, za co przez lata nie płacili i co, jak uważają, należy się im jak psu micha. Nawet wyborcy PiS skłonni do oglądania z aprobatą takich obrzydliwych seansów jak flagowe „Wiadomości” o 19.30, „Warto rozmawiać” fanatycznego ideologa PiS Pospieszalskiego, czy propagandowe bloki-seanse – na przemian – propagandy sukcesu i nienawiści w TVP Info, gdy tylko przymusowo i co gorsza bez możliwości uchylenia się od tego przymusu, zostanie im potrącona opłata, dostaną szału. Ludzką jest bowiem rzeczą rozumować następująco: płacić, owszem, tak, ale nie my. Gdyby nawet najgorsza telewizja publiczna była tylko jedna, jak to było za jej pryszczatej, peerelowskiej młodości, taki despekt dałoby się znieść.
Jednakże przymus łożenia akurat na jedną, konkretną telewizję, gdy ma się dostęp do gigantycznej oferty innych stacji telewizyjnych, o internecie nawet nie wspominając, zrodzi wściekłe i bolesne pytanie: a dlaczego, do cholery, mam bulić akurat za tę telewizję, skoro w najlepszym razie nie oferuje ona nic atrakcyjniejszego niż dziesiątki innych stacji?
Krótkotrwałe odrodzenie
Mizerię do jakiej doprowadził TVP Kurski i jego kamaryla dobrze ilustruje sytuacja Teatru Telewizji. Od dawna uważany był za półtrupa, któremu metodą salami zmniejszano dawki kroplówki finansowej, gdy trochę niespodziewanie, za prezesury bliskiego PO Juliusza Brauna, doszło do czegoś w rodzaju renesansu polskiej telewizyjnej sceny, jak wiadomo w tym kształcie unikalnej w skali światowej. Ktoś wpadł na pomysł realizowania przedstawień transmitowanych na żywo, co było – w innych rzecz jasna warunkach technicznych – formą powrotu do lat pięćdziesiątych i początku sześćdziesiątych, kiedy to przedstawienia emitowano na żywo. Wtedy z konieczności, z braku technicznej możliwości rejestracji, teraz na zasadzie fanaberii i eksperymentu artystycznego. Cykl takich przedstawień rozpoczęto jesienią 2011 roku „Boską” w reżyserii Krystyny Jandy i z jej występem w roli tytułowej. Następnie zrealizowano na żywo kilkanaście przedstawień, częściowo oryginalnych, telewizyjnych a częściowo jako przeniesień z teatrów. Raz nawet dano na żywo „Kobrę”, przypominając kultową telewizyjną formę przedstawienia o tematyce kryminalnej, która to „Kobra” w PRL biła rekordy popularności. W jakimś momencie moda na TTV transmitowany na żywo minęła i powrócono do zwyczajowej od dziesięcioleci rejestracji przedstawień. W 2016 roku, czyli w pierwszym roku panowania Kurskiego było ich już znacznie mniej niż w 2015, średnio wychodziła jedna premiera na kwartał, jeśli nie liczyć kilku niskobudżetowych przedstawień w ramach sceny eksperymentalnej i kilku niszowych transmisji w TVP Kultura. Żeby zapełnić pustkę podpierano się powtórkami przedstawień archiwalnych. Jeśli zestawić to z ponad stu (średnio) rocznie premierami TTV w czasach PRL i ciągle sporą liczbą premier w pierwszej dekadzie po transformacji 1989, było to praktycznie udawanie życia przez Teatr Telewizji.
Teatr „żołnierzy wyklętych”
Nawet jednak gdy Kurski szumnie zapowiadał, że odnowi oblicze telewizyjnej ziemi, tej ziemi, trudno było uwierzyć, że chodzi o prawdziwy Teatr Telewizji, a nie o zaprzęgnięcie telewizyjnej sceny do propagandowo-ideologicznego rydwanu. Oto bowiem za swoich dwuletnich rządów PiS na Woronicza w latach 2005-2007, zamiast skoncentrować się na prezentowaniu sztuki teatralnej z prawdziwego zdarzenia, czyli przede wszystkim klasyki dramatu polskiego i obcego (Słowacki, Szekspir, Molier, itd.) oraz dramaturgii współczesnej, podjęto produkcję tzw. Sceny Faktu, czyli przedstawień nawiązujących tematycznie do okresu bezpośrednio powojennego, głównie do losów podziemia antykomunistycznego, padającego ofiarą represji stalinowskich (m.in. „Śmierć rotmistrza Pileckiego”, „Inka 46”, „Kontrym”, „Pseudonim Anoda”, „Golgota wrocławska”).
Można nawet zaryzykować tezę, że Teatr Faktu TVP przyczynił się do rozkrzewienia kultu tzw. „żołnierzy wyklętych”, który należy dziś do pakietu ideologicznego władzy PiS oraz zaprzyjaźnionych, bratnich organizacji typu ONR czy Młodzież Wszechpolska. Można było o tych przedstawieniach powiedzieć różne rzeczy, były lepsze i gorsze, ze zdecydowaną przewagą tych drugich, ale na pewno ze sztuką teatru jako takiego, widowiska te nie miały nic wspólnego, poza tym, że grali w nich aktorzy. Były natomiast jednoznacznie prawicowo sprofilowanymi, a na ogół ordynarnie propagandowymi, tendencyjnymi rekonstrukcjami wybranych zdarzeń.
Wrogowie czyhają, lud pogardza
Wróćmy ponownie do chwili bieżącej. W TVP nie od dziś jest tak, że wrogowie Teatru Telewizji czyhają na jego niską oglądalność, by mieć pretekst do żądania zlikwidowania go raz na zawsze jako anachronicznej zawalidrogi w najlepszym czasie reklamowym. Ponieważ jednak przedstawienia, także w roku 2016, czyli już w okresie pisowskim, przyciągały całkiem sporą widownię, w najgorszym razie oscylującą wokół miliona widzów każdego wieczoru premierowego, więc wrogowie TTV nie mieli się czego uchwycić. Tym bardziej, że przy intensywnej konkurencji innych stacji, wynik taki można śmiało uznać za imponujący. Jednak w marcu 2017 zdarzył się poślizg i wywrotka. Ponury paradoks tej sytuacji polegał na tym, że było to najambitniejsze od lat przedstawienie, zarówno w wymiarze problematyki, jak i wartości tekstu. Chodzi o „Listy z Rosji” na podstawie Astolphe’a de Custine, obraz Rosji lat trzydziestych XIX wieku. Zrealizował je w studiu przy Woronicza pod koniec grudnia 2016 roku młody reżyser Wawrzyniec Kostrzewski, a wyemitowano je 13 marca 2017. Co prawda do roli carycy reżyser zaangażował swoją osobistą mamusię Halinę Łabonarską, ale niech tam. To co prawda fanatyczna pisówka, ale aktorka całkiem niezła. Przedstawienie jest wybitne artystycznie i świetnie zagrane (m.in. Piotr Adamczyk, Adam Ferency, Jerzy Schejbal). Niestety, lud telewizyjny, ćwiczony przez Kurskiego w rytmie disco-polo pogardził „Listami z Rosji”. Pewnie już sam tytuł wzbudził obrzydzenie światłej widowni. Listy? Kto dziś czyta listy, jeśli nie są mejlami. Z Rosji? Coś o Ruskach? A dajcie spokój. Pewnie nudy na pudy. Doprawdy trudno pojąć logikę Kurskiego. Jak mógł sądzić, że promując już od Sylwestra 2016/2017 kicanie w rytm discopolowej wiochy w Zakopanem, skłoni tych samych widzów do obejrzenia subtelnego spektaklu na motywach światłych myśli francuskiego arystokraty? Kto mieczem wojuje, od miecza ginie. „Listy z Rosji” obejrzało ok. 400 tysięcy widzów, co oznaczało katastrofalny spadek widowni w stosunku do średniej oglądalności TTV.
Załamał nad tym ręce sam dyrektor Dwójki TVP Marcin Wolski, ale jakby zapomniał, że on także przyczynił się do promowania badziewia w TVP w postaci kuriozalnej, zawstydzającej poziomem Szopki Sylwestrowej 2016/2017 czy codziennej dawki kretyńskiej propagandy pisowskiej „W tylewizji”. Kiks był tym boleśniejszy, że „Listy z Rosji” niewątpliwie wybrano ze względu na ich antyrosyjską wymowę. No i cały pogrzeb na nic.
Po klęsce z 13 marca najpierw zapanowała wielotygodniowa cisza (szok), a następnie ktoś zebrał się w sobie i teraz kręcą dla TTV widowisko o legendarnej Krystynie Skarbek, agentce, asicy polskiego i brytyjskiego wywiadu. Bardzo pięknie, ale to znów nie jest sztuka teatru, lecz kolejna odsłona telewizyjnej polityki historycznej PiS.
Pogrzeb dziwadła?
Teatr Telewizji grzebano już wiele razy, ale zawsze jakoś wywinął się spod kosy, choćby kilkoma przedstawieniami pełniącymi rolę alibi wobec upierdliwców domagających się kulturalnej misji TVP. Teraz jednak, w obliczu marcowej porażki i katastrofalnych kłopotów finansowych pisowskiej TVP może się okazać, że rola grabarza Teatru Telewizji przypadnie w udziale Jackowi Kurskiemu. Ostatecznie nie będzie tragedii, bo telewizyjny prosty lud to kupi i nie będzie płakał po tym dziwadle dla zdegenerowanych inteligentów z gorszego sortu.