12 listopada 2024

loader

Aktywiści sprawy własnego fejmu

fot. unsplash

W bestiariuszu naszych lewicowych ostępów nie może zabraknąć jeszcze jednego gatunku. Prawdziwej komety przemierzającej progresywny nieboskłon. Pięknej, żarliwie gorącej i spalającej wszystko dookoła – mowa oczywiście o aktywistach. 

Dawno, dawno temu, w odległej krainie, którą nazywamy latami sześćdziesiątymi XX w., kiedy istniały jeszcze masowe partie polityczne i silne ruchy społeczne, a ludzie zrzeszali się w organizacjach, coby czynić zmianę społeczną, istnieli też tajemniczy i dzielni tytani postępu, jednostki silne i piękne, tak zwani aktywiści. Byli nieślubnym dzieckiem liberalizmu i jego siostrzenicy marksizmu, spłodzonym gdzieś w początkach XIX w., po tym jak rewolucja francuska wywróciła zarazem symbolicznie feudalizm i monarchię absolutną. 

I tak oto od tego czasu owi dzielni postępowi szaleńcy, nie bacząc na razy carskiego knuta i pałki angielskich Bobbies, nie drżąc przed latami osadzenia w twierdzy, czy pobytu wśród rześkiego powietrza syberyjskiej tajgi, walczyli o edukacje wśród robotników, prawa kobiet, emancypację czarnych, równouprawnienie gejów i lesbijek i wyzwolenie ludów skolonizowanych. Organizowali demonstracje, blokady, akcje ulotkowe, pisali ustawy i zarzucali parlamentarzystów listami, palili karty powołań do wojska i przemycali ludzi przez zieloną granicę. 

Za nimi zaś stały szeregi współtowarzyszy, braci, sióstr w walce, procedury demokratyczne, sprawne kolektywy, lata dobrych praktyk. A gdy którejś postaci zaczynało wzrastać ego do poziomu ciężki kult jednostki własnej, z kolektywu wyłaniali się wówczas starszy towarzysz, towarzyszka i kładąc owemu czy owej ciężką dłoń na ramieniu, mówili: ziomuś basta albo wypad do partii politycznej, gdzie wszystkich socjopatycznych narcyzów miejsce. I albo przychodziło otrzeźwienie, albo osobnik zmieniał klubowe barwy.

Tak to pięknie plotły się dzieje tej jakże ważnego zajęcia, aż powiedzmy do lat siedemdziesiątych, osiemdziesiątych. I już nie rozważajmy czy świat ów rozsadziły rozwój mediów od telewizji po sosziale, czy upadek lewicy globalnie, ale dziś wyrosło nowe pokolenie, które szalenie różni się już od swych ojców i dziadków. W ich dziedzictwie zwyciężył bowiem zdecydowanie genotyp liberalny. Tak jak czasem w parze o różnych fenotypach nagle wszystkie dzieci podobne są do czarnego ojca, a nie do matki bladaczki, tak tu nagle sami stali się swoim głównym polem walki o postęp, chwałę, sławę i soczyste reklamowe kontrakty, popularność wśród gawiedzi rolek i relacji, achy i ochy sieciowych minionów, no wszystkie klasyczne traitsy współczesnego celebryckiego liberalnego narcyzmu. I wszystko byłoby w porządku, gdyby przyjęli miano libków, lecz oni trwają dzielnie w przekonaniu, że oni to funkiel lewicowcy. Niestety jednakże objawia się w nich przede wszystkim coś, co psychologia zwykła nazywać „narcyzm wrażliwy”, w duchu jażem jest Chrystus Pan, syn Boży, który za Was o lepszy świat walczy i cierpi hejty, które za was i za wielu będą na mnie wylane, tak mi dopomóż Bóg, Duch Święty i sponsorowane posty. 

I tak, owi dzielni instagramerzy, producenci kontentu lśniącego od etycznej słuszności, niczym amerykańscy teleewangeliści, osoby w kryzysie oktagonowym, pasterze trzód tiktokowych, apostołowie postępu, piękni i dobrzy, skaczą ze sprawy w sprawę – feminizm, weganizm, rowery, carbon trace, zero waste, depresja, papież Polak, napoje i jadła, polscy raperzy, piłkarskie żony, seks za pieniądze, użytkowanie substancji, byleby iskry w soszialach leciały, a pudelek temat podjął. 

I w efekcie tych jakże skomplikowanych ruchów tanecznych, popartych własnym wielkim sercem, jeszcze większym ego i zerowym kontaktem z jakimkolwiek towarzyszem walki poza wiernym wyznawcą, zakładają kościoły swojego imienia i raz walczą z przemocą, innym razem dają w szczękę, łzę ronią nad kryzysem psychiatrii, żeby brać 500 zł za uściśnięcie w gabinecie ręki, gromią zły kapitalizm, żeby momentalnie podreklamować siecióweczke. I zaraz cyk product placement – kolorowe koszulki, dżojnty z CBD, wegański boczek, alfonsi – kto da więcej?

I tak oto do świata tabloidów doszlusowała kolejna ich odmiana – celebryci współczucia, guru postępu, podwędzajacy uwagę od problemu i przekierowujący akcje na swoje skromne osoby, walczący z hejtem, który sprowadzili sami na siebie, robiąc coś zupełnie durnego, byleby piały o nich media.  Także serio, gdyby ktoś powiedział o mnie aktywista, to byłby koniec tej znajomości. 

Przemysław Witkowski

Poprzedni

Chłopsko-mieszczańska symbioza

Następny

10-12 lutego 2023