Nie ma wątpliwości – nowy prezydent Stanów Zjednoczonych będzie miał większy wpływ na rozwój sytuacji nad Wisłą, niż pan Andrzej Duda, nasz codzienny prezydent tutejszy. Nad Potomakiem przetoczyły się znamienne słowa: Czas martwić się o siebie!
Jak obliczyli statystycy polityce zagranicznej prezydent Trump poświęcił w inauguracyjnym przemówieniu kilkadziesiąt sekund. Jak z kolei oszacował nasz zaprzyjaźniony amerykanista – użył do tego nie więcej niż 600 słów. Widocznie więcej nie potrzebował, żeby trafić do przeciętnego Amerykanina. Mimo ubogiego języka Amerykanin zrozumiał, co trzeba: America first!
I jemu to się podoba. Bo choć elegancki, dowcipny i wykształcony Barack Obama też podobał mu się bardzo, to z jego mów rozumiał tylko, że on kocha swoją Michelle.
Nasi publicyści – zwłaszcza ci z najwyższej półki, licencjonowani, są przerażeni, zdzwieni i oburzeni. Zupełnie jak ich koledzy z Washington Post, czy New York Timesa… Jak tak wielkie, wspaniałe państwo mogło wybrać na prezydenta kogoś tak prostackiego… Widać mogło.
Trump nie ma wątpliwości, że inne kraje bogaciły się kosztem USA, że USA broniły cudzych granic, zamiast bronić swoich. Obiecał Amerykanom, że odzyska dla nich Amerykę. Zobaczymy, jak to będzie. Jeśli bogacz pochyla się nad losem słabych i bezrobotnych, to na wszelkie wypadek trzeba głębiej schować i tak już chudy trzos, żeby chwytne łapy nie znalazły do niego dojścia. Ale jednak obietnica rozkręcenia koniunktury przez inwestycje w drogi, w infrastrukturę, w reaktywację fabryk, miejsc pracy, musiała podziałać na Amerykanów. Doprawdy, żeby im to powiedzieć, Trump nie potrzebował więcej niż 600 słów.
Co to jednak znaczyć może dla Polski?
Po pierwszo znaczyć może, że pan prezydent Duda, który formalnie sprawuje nadzór nad polityką zagraniczną państwa, może sprawować ten nadzór w niemym zdziwieniu, albowiem kluczowe decyzje mające wpływ na sytuację i pozycję Polski zapadną poza Polską. Jeśli na przykład zapowiedź prezydenta Trumpa, że jedynym celem, jaki postawił on sobie poza granicami USA, jest zniszczenie islamskiego terroryzmu, i że w tym celu gotów jest zawrzeć nowe sojusze będzie oznaczała nową jakość współpracy rosyjsko-amerykańskiej, to cała nasza za przeproszeniem polityka zagraniczna weźmie w łeb… Może się tak zdarzyć, że nie będziemy mieli żadnego wpływu na treść ewentualnych porozumień, ale za to, będziemy płacili sto procent kosztów utrzymania u nas amerykańskiej brygady pancernej, która zjechała tu onegdaj w gości. Trump zapowiedział przecież, że Ameryka będzie teraz bronić własnych granic nie cudzych. Jeśli zaś ktoś chciałby być przez Amerykę broniony – musi płacić…
Trump zapowiedział też koniec swawoli imigracyjnej. Ma zamiar uszczelnić amerykańskie granice i sprawić, żeby w Ameryce praca była przede wszystkim dla Amerykanów. Może to z kolei oznaczać, że poczucie wielkości i znaczenia Polski i Polaków dla Ameryki może doznać bolesnego szwanku. Nasze nadzieje na zniesienie wiz do USA znowu okażą się płonne. Ku zadowoleniu zresztą amerykańskiej polonii, która po cichu wcale przecież za zniesieniem wiz nie tęskni, bo napływ kuzynów i pociotków z Polski wzmoże tylko konkurencję na rynku pracy. Nikt tego nie chce, czego najdrastyczniejszym dowodem są zdarzające się denuncjacje Polaków pracujących „na czarno” przez Polaków, którzy patrzą na to koso…
Słowem – Trump szykuje nam same niespodzianki: zamknięcie rynku pracy dla imigrantów, blokady imigracyjne, praca w pierwszym rzędzie dla Amerykanów, wprowadzenie zasady – chcesz naszej ochrony wojskowej – płać i Rosja – why not? Być może nie wywrze to od zaraz jakiegoś odczuwalnego skutku na polskie państwo, ale jednak te zasady mają odnosić się do całej Unii, a to już może mieć wpływ na rozwój gospodarczy, stosunki wewnątrz unijne i w ogóle na poziom życia Europejczyków. Tak, czy siak nasz pan prezydent sam się wyżywi, ale nam może się pogorszyć…