Wojciech Młynarski napisał w latach 80. piosenkę zatytułowaną „Ballada o dwóch koniach”.
Opowiadała o koniu posłusznym – „który w galop, cwał czy trucht pięknie ruszał, grzecznie ruszał na najmniejszy bata ruch” i drugim, cokolwiek narowistym. W ramach zarządzania kryzysem, woźnica prał grzecznego konia, w nadziei, że przykład zdyscyplinuje tego drugiego.
Balladka przypomniała mi się, kiedy na konferencji z okazji dwulecia rządu – interpretowanej powszechnie jako pożegnanie z Beatą – Jarosław Kaczyński oznajmił, że „proces zmian jest dzisiaj trudniejszy niż był przedtem”, bo „jak wszyscy państwo wiecie, nieco zmieniły się okoliczności polityczne od 24 lipca tego roku”. Czyli w dniu, w którym Andrzej Duda zawetował dwa projekty ustaw sądowniczych. Warto odnotować, iż tę samą tezę prezes wygłosił dzień wcześniej w bałwochwalczym wywiadzie, który przeprowadziła z nim Danuta Cholecka w TVP – tylko tam nie wymienił konkretnej daty, stwierdził jedynie, że „okoliczności się zmieniły” i „musimy tak skonstruować rząd, żeby on się dobrze wpisywał w tę nową, troszkę trudniejszą sytuację”.
Na pierwszy rzut oka wygląda to oczywiście jak alibi: Jarosław Kaczyński postanowił, że pora stanąć na czele rządu, a fakt, że prezydent na chwilę zerwał się ze smyczy, stanowi dogodny pretekst.
Tym bardziej, iż wszystko wskazuje na to, że prezydent powrócił już w karne szeregi: porozumienie w sprawie ustawy o KRS, zawarte między Piotrowiczem i Muchą, jest w istocie rzeczy prezydencką kapitulacją. Koncept, iż do wyboru członków KRS konieczne jest dwie trzecie głosów, ale jak się nie uda, to wystarczy bezwzględna większość oznacza oczywiście, iż PiS w pierwszej turze zagłosuje przeciwko kandydatom opozycji i w drugiej spokojnie wybierze sobie KRS wedle własnego uznania. I nawet nie będzie się tego wstydzić, albowiem, jak wyjaśniał Kaczyński w „GP”, „nie możemy bezrefleksyjnie dryfować w stronę kwestionowania prawa wyłonionej w demokratycznych wyborach większości”. Prezydent to wie, prezes to wie, cały PiS to wie – więc opowieści Kaczyńskiego o zmienionych okolicznościach i trudniejszej sytuacji to ściema, która ma uzasadnić pogonienie premierzycy, wcześniej już przeznaczonej przez Kaczyńskiego na rzeź.
A może jednak nie?
Jarosław Kaczyński jest – przy całej swojej niewątpliwej inteligencji – człowiekiem, którego ogląd świata zniekształcony jest przez myślenie paranoiczne. Jego interpretacja historii najnowszej – koncept „układu”, który rządził Polską przez ostatnie trzy dekady, a tak naprawdę dużo wcześniej, złożonego ze splecionych ze sobą w konkurencyjnej symbiozie ośrodków: komunistycznego i dekadenckiego, spiskującego na rzecz niedopuszczenia prawdziwych patriotów (czytaj PC, a potem PiS) do władzy – jest wykładem paranoi politycznej w najczystszym wydaniu. (Wykład taki prezes wygłosił na uczelni ojca Rydzyka – pisałam o tym w NIE w lutym zeszłego roku.) A osobowość paranoiczna ma to do siebie, że wszędzie węszy zdradę. W przypadku normalnych ludzi, ofiarą podejrzeń jest najczęściej żona, mąż lub kochanka – ale gdy mamy do czynienia z mężem stanu, także jego paranoje mają państwowy wymiar. Inaczej mówiąc, zdrada Dudy może być prawdziwym powodem, a nie pretekstem do odwołania Beaty Szydło. W tym sensie, że naturalna tendencja prezesa do nieufności została w tym tragicznym dniu – 24 lipca – wywindowana w stratosferę i teraz będzie on eliminować ze swego otoczenia wszelkie elementy potencjalnie niepewne, podobnie jak trapieni paranoją dyktatorzy likwidują najbliższych współpracowników po wykryciu spisku na swoje życie. To nie byłaby taka zła sytuacja: noc długich noży w szeregach władzy zawsze owocuje zamieszaniem, na którym może zyskać opozycja. Beata Szydło jest niewątpliwie lepiej widziana niż Jarosław Kaczyński – a jeśli za nią polecą inni dobrze oceniani ministrowie, którzy mogliby wybić się na niepodległość, notowania rządu mogą się co najmniej zawahać.
Acz oczywiście możliwe, że Jarosław Kaczyński uwierzył w plotki o swojej śmiertelnej chorobie i postanowił dokończyć dzieło Dobrej Zmiany, zanim Pan wezwie go do siebie.
Nie cieszcie się, to by go dopiero czyniło postacią śmiertelnie niebezpieczną.