Każdy kto urządzał kiedyś mieszkanie wie, że w tym zakresie można zrobić niemal wszystko. Obskurna rudera odpowiednio wyposażona i udekorowana zmieni się w pałac niemal jak mieszkanie fotografa w „Powiększeniu” Antonioniego, a stylowy, bajecznej urody pałac potrafi zaskoczyć poustawianą wewnątrz tandetą zgodną z gustem jego użytkowników.
Ta zasada działa i na większą skalę. Włócząc się za młodu autostopem po Polsce stosowałem po pewnym czasie zasadę, że dojeżdżając do jakiejś miejscowości, szczególnie jeśli było to małe miasteczko lub wieś, zachodziłem do kościoła i do knajpy i wiedziałem już gdzie jestem. Wiedziałem z jakimi ludźmi mam do czynienia, jak się wśród nich zachować, czego się po nich spodziewać.
Gdyby zastosować tę zasadę na jeszcze większą skalę zagrałaby równie skutecznie.
Pokaż mi co robisz ze swoim państwem, a powiem ci kim jesteś.
I czego się po tobie spodziewać.
Przypomniało mi się to wszystko przy lekturze artykułu Stefana Bratkowskiego „Ustrój wzięty ze strachu”, ponieważ wiele zawartych w nim przemyśleń korespondowało z treścią niedawnych zajęć dla gdyńskich seniorów na temat obywateli II RP i problemów jakie stanęły przed nimi w trakcie odbudowy po 123 latach własnego, wyśnionego państwa.
Tym razem zamiast natłoku dat i faktów pozwoliliśmy sobie na przyglądanie się historii „z boku” bardziej zwracając uwagę na reakcję obywateli na wydarzenia historyczne, niż na nie same.
Pisałem kiedyś o zabójstwie prezydenta Narutowicza (Jerzy Łukaszewski: Grzech, prawo i wolność słowa) i z całej tej sprawy najbardziej zdumiewające było to, że tak wielu rodaków śniących ponoć po nocach o wolnej Polsce, niemal natychmiast po urzeczywistnieniu się snu zgodziło się burzyć tę wyśnioną budowlę popierając łamania prawa, gloryfikując zabójcę przy pełnej akceptacji Kościoła na ignorowanie piątego przykazania.
Gdyby człowiek po kilkudniowej głodówce wyrzucił za okno podaną mu bułkę, bo jest żytnia, a nie pszenna – nazwalibyśmy go idiotą i przeszłaby nam chęć do pomagania mu w przyszłości. W tym jednak wypadku wolimy widzieć „spór polityczny” zamiast ewidentnego skretynienia.
Dygresja: kilka lat temu znajoma z oburzeniem zrezygnowała z pomocy mieszkańcom zawalonego domu w Kamieniu Pomorskim kiedy okazało się, że ludzie, którzy w katastrofie stracili wszystko zaczynają wybrzydzać na pomoc dostarczaną przez ludzi z dobrym sercem, ponieważ „ … łe … Samsung … e tam … lipa.” Znajoma jest poważną osobą i nie mam powodów jej nie wierzyć.
Pouczające dla wszystkich było wspomnienie konkordatu zawartego ze Stolicą Apostolską w 1925 roku, którego wielu dziś mogłoby naszym ojcom i dziadkom pozazdrościć. Ta całkiem oficjalnie superkatolicka Rzeczpospolita zawarła z Watykanem umowę, przy której obecnie obowiązujący konkordat jawi się nieomal jak adres wiernopoddańczy.
Wyobrażacie sobie państwo , że dziś o tym kto może, a kto nie może być szkolnym katechetą decyduje kurator oświatowy, a decyzję o wpuszczeniu/wyrzuceniu takiego ze szkoły podejmuje dyrektor placówki oświatowej? Marzenie, prawda?
Mało tego – program kształcenia katechetów podlegał kontroli państwa i jakoś nie było słychać głosów oburzonych duchownych, biskupi nie mówili o „ciemiężeniu” Kościoła przez państwo, żadne rydzyki nie mobilizowały tysięcy „prześladowanych” katolików, a majątek Kościoła w postaci posiadanej ziemi uregulowany był prawem bez możliwości jego powiększania.
Dziś w dobie „odzyskiwania” mienia wszelakiego przez wszystkich ciekawe byłoby przypomnieć, że tamta Polska potrafiła skreślić raz na zawsze próby starań o odszkodowania za zabrany np. przez cara majątek kościelny.
W zaborze pruskim większość majątków ziemskich będących w posiadaniu Kościoła (m.in. wieś Gdynia) przeszła na własność państwa pruskiego, zaś polskie po odzyskaniu niepodległości jakoś nie czuło się zobowiązane do „zaspokojenia słusznych pretensji” w tym względzie. Jak oni to zrobili? – zachodziliśmy w głowę.
Innym ciekawym zjawiskiem tamtych czasów było (od samego początku) budowanie patriotycznej mitologii, która niewiele mając wspólnego z faktami przyjmowana była przez sporą cześć narodu z wielką ochotą i bez specjalnych refleksji.
Oczywiście, nietrudno zrozumieć, że u jej źródeł, przynajmniej w jakimś stopniu leżała istotna potrzeba psychiczna społeczeństwa, w jakimś stopniu miała być ta mitologia czynnikiem jednoczącym Polaków, którzy po pięciu pokoleniach wychowanych w różnych ustrojach, różnej kulturze, a przede wszystkim – w różnej kulturze prawnej mieli spore kłopoty by się ze sobą dogadać. Zamieszanie i dzikie awantury pierwszych lat sejmowych były tego najlepszą egzemplifikacją.
Jednak zastosowana metoda „jednoczenia” okazała się błędna zarówno pod względem wybranych obiektów jak i metody jej wdrażania.
Kiedy dziś pytam (i naciskam do upadłego) o zasługi Józefa Piłsudskiego dla odzyskania niepodległości przez Polskę, profesorowie historii nie potrafią wymienić niczego, co miałoby wartość „twardą”, nie podlegającą dyskusji.
A jednak to on jest do dziś uznany za „ojca” wolnej Polski. Jak dla mnie taki z niego ojciec, jak z tego pana, którego żonę często odwiedzał listonosz, ale co tam – z mitologią się nie wygra.
Człowiek, który stworzył Legiony (też nie do końca, bo okazuje się w świetle odkrytych archiwaliów, że większe w tym zakresie zasługi mieli panowie Sikorski i prezydent Krakowa Julisz Leo) – czyli oddziały podległe dowództwu wywiadu austriackiego, walczące przeciw aliantom, co wykorzystywano później w dysputach wersalskich na naszą niekorzyść, człowiek skłócony ze wszystkimi polskimi kołami politycznymi, szkodzący w czasie I wojny każdej polskiej inicjatywie uznawany jest za „ojca niepodległości”.
Kiedy w 1912 roku w obliczu zbliżającej się wojny (której od jakiegoś czasu spodziewali się już wszyscy) dyskutowano nad tym, którego z zaborców powinni poprzeć Polacy, Piłsudski postawił na Austrię argumentując, że … jest najsłabsza.
Nie mnie oceniać czyjeś kwalifikacje polityczne, ale stawiając na najsłabszego (i walcząc u jego boku) z góry godzimy się na fakt, że on przegra, a my z nim razem. O przyszłym kształcie Europy i świata decydować zaś będą zwycięzcy, wśród których nas nie będzie.
Ot, takie to i kwalifikacje.
Ten kompletny brak kwalifikacji plus niedotrzymywanie słowa (orędzie do Litwinów z kwietnia 1919 roku na temat samostanowienia, a po nim „bunt” Żeligowskiego) powodowały, że ludzie związani z Marszałkiem (skąd ten „marszałek”?) mieli w normalnych warunkach niewielkie szanse na objęcie istotnych stanowisk w państwie, które wg ich mniemania im „się należały”.
Co więc robić? To proste – stworzyć warunki nienormalne.
Takie było – najogólniej rzecz biorąc – podłoże zamachu majowego, którego autor po zamordowaniu kilkuset Polaków (cztery razy więcej niż zginęło w stanie wojennym) nie jest do dziś przez nikogo „rozliczany”. Wręcz przeciwnie – liczba jego pomników rośnie z roku na rok, a jego wielbiciele – przebierańcy – wypychają dziś nawet w kościołach z pierwszych ławek ostatnich członków AK, czego sam kilkakrotnie byłem świadkiem.
Przeróbki życiorysu „marszałka” były czasem tak żenująco prymitywne, że aż człowiek w głowę zachodzi – kto mógł w te bzdury uwierzyć.
Mógł? Wierzył! Wielu do dziś wierzy.
Ronimy łzy czytając jak to pruscy oprawcy bili dziatwę wrześnieńską za używanie mowy ojczystej.
Nie dowierzamy, kiedy położą nam przed nos doniesienia pomorskiej prasy o biciu dzieci, które nie chciały śpiewać „My, Pierwsza Brygada”, choć fakt jest potwierdzony przeprowadzonym w tej sprawie śledztwem przez władze oświatowe.
Mitologia do dziś zwycięża.
„Wielki przywódca” narodu okazuje się dziwnie mały, jeśli chodzi o osobiste niechęci i urazy. Nawet już nie mówię o Berezie Kartuskiej, coś dziś rzadko wspominanej przez wielbicieli „marszałka”, ale o mściwości w stosunku do pułków poznańskich, które w 1926 roku szły na pomoc legalnemu rządowi (co było przecież ich „psim” obowiązkiem, od tego byli), do których aż do końca II RP najrzadziej trafiały awanse, a zaopatrzenie jednostek nierzadko napotykało na „chwilowe trudności”.
W budowaniu mitologii pomagały także „zagrożenia” ze strony „wrogów”. W 1924 roku wywiad wojskowy otrzymał informację o „planowanym zamachu” na „marszałka”.
I któż to planował w 1924 roku ten zamach na człowieka nie pełniącego żadnych funkcji państwowych i względnie spokojnie zajadającego naleśniki w Sulejówku?
Oczywiście – służby specjalne ZSRR. Proszę się nie śmiać! No!
Tuż przed przewrotem majowym „ostrzelano” dom Piłsudskiego. Metodą Radia Erewań.
Nie ostrzelano, lecz obrzucono i nie służby specjalne ZSRR lecz prawicowe bojówki, do których na dodatek później nikt się nie przyznawał.
Oburzenie jednak było powszechne. Strzelanie do „największej świętości narodu” wymagało reakcji. Zapłaciło za nią życiem prawie 400 osób, ranami ponad 1000.
Może jakaś komisja śledcza? Nie? Dlaczego?
To wszystko są szczegóły, które można sobie zgłębiać bez końca jeśli ktoś się uparł poznawać polską historię (a są tacy).
Istotne w tym wszystkim jest jedno – zgoda dużej części ówczesnego społeczeństwa na łamanie konstytucji, prawa, z popełnianiem zbrodni włącznie tylko po to by „słuszność zwyciężyła”. Słuszność jednej opcji, rzecz jasna.
Skąd się ta zgoda brała?
Pisałem już kiedyś o polskich sądach, które różnie odnosiły się do ministerialnego zakazu (minister W. Sikorski) prasowych publikacji wynurzeń zbrodniarza Niewiadomskiego. Jedne uznawały bez wątpienia antypaństwowe manifesty mordercy za niedopuszczalne, inne stawały po jego stronie.
Dlaczego? Nigdy nie zdefiniowany problem wolności słowa – zamiast być zdobyczą Polaków, stał się elementem zaburzającym harmonię tworzonej właśnie „architektury wnętrza”.
I potem to wnętrze wyglądało, jak wyglądało. Zadowoliliśmy się dość ogólnym zapisem, który każdy rozumiał jak chciał.
Można by to jeszcze pociągnąć badając wpływ tych zjawisk na ostateczny rezultat polskiej polityki 20-lecia. Tym bardziej, że nie odbiegliśmy zanadto od sposobu myślenia i postępowania naszych dziadków.
Dziś także sporej części narodu nie przeszkadza ewidentne ośmieszanie Ojczyzny, kłamstwo, chamstwo i łamanie prawa.
Dlaczego?
Najnowszy ranking zaufania do polityków jest tego najlepszym dowodem.
Palmę pierwszeństwa dzierży w nim Adrian przed Kukizem. Urządzamy się.
Coś dodać?