Boy 3D
80 lat temu w w nocy z 3 na 4 lipca 1941 roku zginął rozstrzelany przez Niemców na Stokach Kadeckiej Góry w okupowanym Lwowie Tadeusz Żeleński-Boy. Zamordowano go wraz z innymi profesorami wyższych uczelni lwowskich.
Józef Hen w swojej znakomitej opowieści poświęconej Boyowi „Boy-Żeleński. Błazen – wielki mąż” (1998) zrezygnował z opisu ostatnich chwil pisarza: „Nie podejmuję się odtworzyć doznań Boya na chwilę przed rozstrzelaniem. Niech nas nie kusi tworzenie „literatury”. O czym myślał Mędrzec? Jak żegnał się z życiem? Wobec wymierzonej lufy karabinu nie ma mędrca. Wiedział, że to koniec. Stanie się, co się ma stać. Zrobi się ciemno – i będzie cisza. I stało się. Padł strzał. Nie ma Boya-Żeleńskiego”.
Zginął, jak sam się nazywał pół drwiąco pół serio „Boy-mędrzec” – tak podpisywał swoje felietony, doprowadzając do białej gorączki swoich adwersarzy. Uważali go przecież za kompletnego dyletanta, bałamucącego czytelników. Celnie zebrał te zarzuty o dyletanctwo i amatorstwo Andrzej Stawar w monografii poświęconej Boyowi („Tadeusz Żeleński Boy”, 1958): „Pisywał wiersze, nie uważano go jednak za poetę, osiągnął powodzenie jako satyryk, ale satyrę zarzucił. Drukował wielką ilość tłumaczeń, nazwanie go jednak tłumaczem, w przyjętym znaczeniu, ograniczałoby w jakiś sposób istotny zakres jego pracy. Dorobkiem komentatorskim przewyższał niejednego uznanego specjalistę romanistyki, ale uczeni specjaliści od literatury nie uznawali go za swego. Pisząc stałe recenzje z przedstawień teatralnych, sam o sobie mówił, że nie jest krytykiem. W rezultacie jeden z najpracowitszych, najwydajniejszych pisarzy epoki uważany był dyletanta”. A przecież Stawar nie wymienił wśród licznych zatrudnień Boya jeszcze trzech niezwykle ważnych: wydawcy – twórcy Biblioteki Boya (do której bodaj całe życie dopłacał), eseisty walczącego z mitami literackimi i wreszcie publicysty, który zasłynął walką przeciw panującemu ciemnogrodowi. Jego kampanie w sprawie świadomego macierzyństwa, wstrząsające teksty o aborcji, demaskacja kleru – można je cytować dzisiaj nie tylko jako dowody pisarskiej odwagi, ale i opinie wciąż paląco aktualne (zbiory „Piekło kobiet”, 1829, i „Nasi okupanci”, 1832).
Nie tylko konwencjonalnie chciałoby się powiedzieć, że swym dorobkiem mógłby obdzielić kilka osób, a każda z nich nadal budziłaby podziw potomnych – jego pracowitość przechodzi wszelkie pojęcie. Napisał około 2000 recenzji teatralnych, a raczej esejów teatralnych, które złożyły się na 18 tomów, które Jan Kott nazwał wielką powieścią o międzywojniu, więcej bowiem o tych czasach można się dowiedzieć z jego recenzji niż z niejednej powieści. Przełożył ponad 100 dzieł francuskiej literatury dla teatru – wszystkie komedie Moliera (1909-1912), tragedie Racine’a, komedie Beaumarchais, Marivaux, Musseta. A do tego prawie całą „Komedię ludzką” Balzaka i m.in. dzieła Kartezjusza, Pascala, Montaigne’a, Diderota, Woltera, Rousseau, Stendhala, Prousta, Gide’a, Jarry`ego i wielu innych. Tej gigantycznej pracy tłumacza towarzyszyły antologie, szkice o tłumaczonych pisarzach, monografie poświęcone m.in. Molierowi i Balzakowi. Starczyło mu jeszcze czasu na odkrywcze studia i portrety dotyczące polskich klasyków, m.in. Fredry i Mickiewicza.
Jak to robił? Jak nadążał? Oto świadectwo Ireny Krzywickiej:
„Dzień jego układał się następująco. Budził się koło 8. 30 i jadł śniadanie w łóżku. Potem kąpał się, robił bardzo starannie toaletę […], po czym kładł się ponownie, na posłanym już tapczanie, i czytał, czytał. Jeżeli nie był w okresie pisania, to czytywał tak całymi godzinami, dniami, tygodniami”.
Jak wiadomo, ku zaskoczeniu rodziny, może z przekory – jako syn wybitnego kompozytora i utalentowanej literacko matki – wybrał zawód lekarza. Skończył studia medyczne i prawie 20 lat pracował w wyuczonym zawodzie (1901-1919), ale już na studiach wiedział, że to nie był wybór dla niego. Ciągnęło go do literatury i teatru.
Terminował jako poeta. Pociągał go kabaret. Związał się z Zielonym Balonikiem i rozwijał swój talent pisarski u boku ówczesnych sław krakowskiej bohemy. Zaczęło się od spontanicznie napisanej kpiarskiej ballady po opublikowanym w „Czasie” wezwaniu Lucjana Rydla do natychmiastowej kanonizacji królowej Jadwigi. Posłał balladę do Balonika, spodobała się, zaśpiewał ją Karol Frycz, malarz, a potem wybitny scenograf i reżyser. Tak rozpoczęła się ta przygoda, podczas której doktór Żeleński nie tylko odkrył, ale ugruntował swoje literackie powołanie. Pisane wówczas zwiewne, satyryczne, nieco skandalizujące wiersze złożyły się na szalenie popularny tom pod tytułem „Słówka” (1913). Pisarz dostarczał płodnych intelektualnie prowokacji, negliżując prowincjonalną mentalność galicyjską, której strażnikiem był wówczas prof. Stanisław Tarnowski. Wykpiwał bogoojczyźniany krąg wartości, przełamując zarazem obyczajowe tabu i budząc oburzenie konserwatywnej publiczności swymi żartami na temat historii i alkowy, a także dość grubym językiem. Można w „Słówkach” znaleźć tak dosadne określenia, jak: „klępa, stary pryk, stare pudło, stara kwoka, smutna ropucha, beznadziejnie tępa morda”, jeszcze dzisiaj odbierane jako grubiańskie. Ten celowo wzmocniony dosadnymi określeniami język miał podkreślać skandalizujący charakter wierszyków Boya. Był też współautorem sławnych szopek Zielonego Balonika.
Swój niezwykle plastyczny styl, zdolny subtelnie oddać obrazy i uczucia, a w stylizacjach nawiązujący do języka zamierzchłych epok, kształtował Boy tłumacząc arcydzieła literatury francuskiej. Nie zawsze były to tzw. literalnie wierne przekłady, ale oddające ducha oryginałów polskie adaptacje, często gęsto zachwycające, jak choć transkrypcje wierszy Franciszka Villona – w archaizowanym przekładzie „Wielkiego Testamentu” Tadeusz Żeleński-Boy wydobył zdumiewającą nowoczesność poezji Villona. Równie kongenialnie przełożył dzieło Franciszka Rabelais „Gargantua i Pantagruel”.
Te rozległe parady stylistyczne okazały się niezwykle przydatne z chwilą objęcia fotela recenzenckiego. Stało się to przypadkiem, Boy wcale tego nie planował. W marcu 1919 poproszono go recenzję ze „Świętoszka” w Teatrze im. Juliusza Słowackiego do krakowskiego „Czasu” – miał wtedy Żeleński 44 lata, dość późno na całkiem nowe zajęcie. Ich stały recenzent, Antoni Beaupré, był nieobecny i redakcja szukała zastępcy. Boy się wzbraniał, wyjaśniał, że się nie zna, ale recenzję napisał i już pisał je niemal do końca życia. W wyborze recenzji Boya, przygotowanym przez Józefa Hena („Romanse cieniów”, 1987), nie znajdziemy tej inauguracyjnej recenzji. Hen wyjaśnia, że w tej pierwszej recenzji Boy jeszcze nie był prawdziwym Boyem, pisał jakby trochę wylękniony. Dopiero ta czwarta, otwierająca tom recenzja, z zapomnianej ze szczętem sztuki Macieja Szukiewicza „Odys w gościnie” to już prawdziwa robota Boya, jakiego znamy i podziwiamy. Wprawdzie najpierw tłumaczy się Boy, że jest „bardzo świeżym recenzentem”, ale potem poczyna sobie z właściwą swemu pióru swobodą, kiedy pod koniec pisze: „Jako widowisko sceniczne sztuka p. Szukiewicza cierpi na swoim czysto alegorycznym charakterze – nie ma w niej ludzi. Raz nie ma dlatego, że są tylko przenośnie, drugi raz dlatego, że i w tej przenośni autor chciał widzieć jedynie anioły i bydlęta. Dlatego nie ma też i ról”. Tak narodził się Boy-recenzent, bez oporów poruszający się w świecie teatru, okiem bystrego obserwatora wychwytujący związki między sceną a toczącym się tuż za teatrem życiem.
Nie wszyscy ten dorobek doceniali, zarzucając Boyowi powierzchowność i brak kryteriów. Małgorzata Szpakowska w tomie szkiców poświęconych krytykom („Teatr i bruk”, 2006) broniła Boya przed lekceważeniem, ale i dostrzegała jego wady (że naiwny, że wierzył w nowe). Cóż, racjonalista pełen wiary. Szpakowska zwie go modernizatorem z uwagi na otwartość i śmiałość podejścia do kwestii obyczajowych, który oceniał sztuki wedle zawartej w nich „wrażliwości moralnej” oraz z punktu widzenia tzw. zdrowego rozsądku. Stąd demonstrowana niechęć do romantyzmu, osobliwie mesjanizmu, a pośrednio Schillera. Raczej tradycjonalista w gustach, doceniał wszak Witkacego. Pisze Szpakowska, że Boy „nie ma dzisiaj dobrej prasy”. Rzeczywiście, jego sceptyczny liberalizm irytuje neonarodowców i katolickich fundamentalistów. Zwolenników wyzwolenia teatru z pęt literatury może drażnić, że jako krytyk teatralny bardziej interesował się literaturą niż teatrem, bardziej streszczał niż opisywał spektakle (ale jak streszczał!). Tyle tylko, że obcowanie z tekstami Boya to wciąż niebywała przyjemność. Nie tylko ze względu na walory jego języka i sposobu rozumowania, ale racjonalny powiew, który wnoszą. Nie ma lepszej szkoły krytycznego myślenia, lepszej szkoły recenzenta od lektury jego esejów. Czytam je wciąż na nowo z niesłabnącym zaciekawieniem. Może dlatego że – jak przypuszczał Józef Hen – „pisarz ośmielił się stawiać dobroć przed inteligencją i przed dowcipem – on, tak fenomenalnie inteligentny i tak dowcipny?”.