Już niebawem Warszawa połączy się z Seulem bezpośrednim lotem. A my z bratnim nam narodem.
Polska pod rządami „Dobrej Zmiany” szuka nowych inspiracji i sojuszników.
Szuka coraz dalej, bo Niemcy chcą nas teraz zarazić islamem, a masońska Bruksela państwem prawa. Nasi ukraińscy sąsiedzi to „ludobójcy”, Czesi niepoważni pacyfiści, Skandynawowie protestanci i pederaści. No a Ruscy tylko czyhają na nasz przesmyk suwalski.
Stąd wzdychania prezydenta Dudy w kierunku Pekinu, bo prezydent Xi nie opieprza go publicznie za braki demokracji, jak to czynić potrafi afro amerykański prezydent Obama. I stąd podobne, nagłe zainteresowanie koreańską drogą do potęgi przemysłowej, jakie ostatnio nawiedziło prezesa Jarosława Kaczyńskiego.
Geopolitycznie Korea położona jest jeszcze bardziej paskudnie niż Polska. My co prawda leżymy między Niemcami i Rosją, ale zawsze w odwrocie pozostawały nam jakieś Węgry, albo przynajmniej Rumunia.
Korea nigdy nie miała takiej możliwości ucieczki. Zawsze leżała między dwoma potęgami: Chinami i Japonią. W drugiej połowie XIX wieku w eksploatacji Korei zapragnęła wziąć udział jeszcze Rosja. I wywalczyła sobie dostęp do koreańskiej granicy. Pogłębiając geopolityczny koszmar Korei.
Przez wieki koreańskie elity musiały lawirować, niczym krewetka między dwoma wielorybami. Chiński gigant zwasalizował ją od północy z lądu, a japoński kolonizował od południa, przez morze. Obaj sąsiedzi dbali o regularną eksploatację Korei. Grabili Koreańczyków regularnie i bezlitośnie. Aż dziw, że pomimo dwóch tysięcy lat stałych politycznych i kulturalnych wpływów Korea nie wynarodowiła się. Przeciwnie stworzyła oryginalną, przebogata kulturę. Wyróżniającą ją od sąsiadów. Zaś w drugiej połowie XX wieku Republika Korei stała się globalną potęgą przemysłową.
Pewnie dlatego, że Korea zrealizowała wtedy założenia obecnego planu gospodarczego wicepremiera Mateusza Morawieckiego. Planu zaakceptowany przez samego prezesa Kaczyńskiego.
Początkowo gospodarka koreańska, podobnie jak ówczesna japońska, singapurska, tajwańska, konkurowała tanią siłą roboczą wytwarzającą proste produkty i podzespoły. Jak obecnie gospodarka polska.
Korea nie uległa jednak mirażowi „wolnego rynku” i bajek o „kapitale, który nie ma Ojczyzny”. Nie wpadła w „pułapkę średniego rozwoju”. Dzięki inicjatywom państwa stworzyła wielkie narodowe, stale wspierane przez państwo, koncerny, zwane tam czebolami. Jeden z nich, Samsung jeszcze dwadzieścia lat temu był drugoligowym producentem telewizorów. Dzisiaj jest innowacyjną potęgą w telefonii komórkowej.
Przykład koreańskiego rozwoju budzi podziw i zazdrość elit aktualnej polskiej „Dobrej Zmiany”. Zwłaszcza, kiedy nie pamiętają one, w jakich warunkach tej, radykalnej akumulacji koreańskiego kapitału dokonano. Nie wspominają o panującej w latach 1961 – 1990 dyktaturze wojskowej. Ani o przeraźliwej biedzie koreańskiego społeczeństwa, bezwzględnie eksploatowanego przez narodowy przemysł. O zwyczajnym głodzie odczuwanym tam jeszcze na początku lat siedemdziesiątych.
Koreańczycy wiele razy w swej historii dzielili się na konkurujące królestwa. A w czasie zjednoczenia Korei, pod dynastią Joseon, przeróżne dworskie frakcje szukały wsparcia na dworach chińskim i japońskim. Tu znowu koreańska historia bliska jest naszej.
Obecnie Koreańczycy też są podzieleni. Na niedemokratyczną, ale dysponująca bronią jądrową KRL-D. Czego im ekipa „Dobrej Zmiany”, marząca o silnej polskiej armii, na pewno zazdrości. No, ale w KRL-D wydaje się na armię przynajmniej 30 procent corocznego budżetu, a nie marne 3 procent jak w IV RP.
I na dysponującą potęgą gospodarczą Republikę Korei. Czego wszyscy Polacy tej Korei zazdroszczą.
Pomimo coraz większego zainteresowania Koreą polskich elit, zaplanowanego na jesień bezpośredniego połączenia lotniczego Warszawa – Seul, przeciętni obywatele IV Rzeczpospolitej, te przysłowiowe, wąsate Janusze, nadal wiele o Korei nie wiedzą. A szkoda, bo Koreańczycy są Polakom niezwykle bliscy. O czym pewnie Polacy i Koreańczycy jeszcze w pełni nie wiedzą.
Koreańczycy, jak obecni Polacy, kochają swą tradycję narodową. Kochają parady wojskowe. I w czasie świąt tradycyjnych i państwowych na placu pałacu Gwanghwamun takie urządzają.
Ograniczają się jednak wyłącznie do formacji historycznych. Tańsze to, proekologiczne, bo benzyny nie spala, i możliwe do zrealizowania pomimo potwornych korków w Seulu.
W czasie takich parad wszystkie patriotyczne Koreanki zakładają tradycyjne „Hanboki”. Znawcy ich kroju rozpoznają, które z sukienek noszone są przez panny na wydaniu, co sprzyja polityce prorodzinnej. Najłatwiej poderwać taką pannę na wspólną, słodką focię, bo każda Koreanka ma przystosowanego do takich zdjęć Samsunga.
Używanie chińskich smartfonów to zdrada narodowa.
Polityka historyczna naszych przyjaciół z półwyspu koreańskiego jest bardziej racjonalna niż polska. Koreańczycy czczą i wystawiają pomniki jedynie zwycięskim królom i wodzom. Choć oni, podobnie jak Polacy, więcej w swej historii klęsk niż zwycięstw, mają.
Ale dzięki temu mogli inwestować w innowacyjne czebole zamiast muzea, pomniki i akademie ku czci przegranych powstań, bitew i najazdów wojsk obcych.
Gdyby Koreańczycy chcieli świętować wszystkie najazdy chińskie i japońskie – nie starczyłoby im dni w roku. I nie mieliby czasu, aby na to przyszłe bogactwo pracować.
Kiedy Koreańczycy nie pracują, to oddają się temu, co każdy polski wąsaty Janusz lubi. Jedzą grillowane potrawy. Wspaniale marynowane wcześniej buldogi, robione przede wszystkim z wołowiny, ale ze świniny też, przeróżne kurczaki, ryby i owoce morza. Warto Polakom uświadomić, że w knajpach w Seulu z grillowanej oferty najtańsze są ośmiorniczki.
Koreańczycy lubią się też napić. Piją soju, czyli słabiutką, bo tylko kilkunastoprocentową wódeczkę. Albo mekdżu, czyli zwykłe piwo. Fantastyczne jest makolli. Piwo o wyglądzie mleka, a smaku świeżego piwa. Bo tradycyjne makolli jest niepasteryzowane.
Czasem sięgają po mocniejszy bimberek, na północy mają znakomita żeńszeniówkę.
Koreańczycy nie piją tak jak Chińczycy, czyli w zaciszu grona rodziny lub przyjaciół. Albo samotnie, jak potrafią Japończycy.
Koreańczycy piją publicznie i nie wstydzą się, że są nawaleni. Piją jak Polacy.
Piją i bawią się. Dlatego często sąsiedzi nazywają ich „Słowianami Dalekiego Wschodu”.
I pewnie dlatego Seul zwany jest „Paryżem Azji”. Tak jak Warszawa uchodzi za „Paryż Europy Wschodniej”.