Władysław K.-K. i Szymon H. pójdą do wyborów razem. Nie, żeby mnie to martwiło albo jakoś szczególnie radowało. Mariaż ów postrzegam jako konsekwencję ich życiowych wyborów. Jeden chce być nadal w grze, a drugi chce, by rządził jego koalicjant.
Od dłuższego czasu staram się uważnie obserwować poczynania PSL-u pod przywództwem Władysława Kosiniak-Kamysza. Tenże, skąd inąd sympatyczny człowiek o schludnej aparycji, stara się, od lat, wprowadzić ludowców na nowe tory i skutecznie powrócić z nimi pod strzechy. Tzn. pod eternit. Na wsi wciąż zalega go sporo. Na razie idzie mu średnio, żeby nie powiedzieć źle. A powiedzieć, że PSL na wsi wygląda dziś źle, to jak nic nie powiedzieć. Co mógł PSL stracić, praktycznie utracił. Ma się rozumieć, na rzecz PiS-u. Partia władzy daje. Na dzieci, na koła gospodyń, na wozy strażackie dla OSP. A PSL? Cóż, może i też dawało, ale mniej. Poza tym partia Kaczyńskiego ma silne wsparcie w księdzu proboszczu, do czego PSL aż tak ochoczo się nie pchał. Dlatego teraz stara się naprawić lata błędów i wypaczeń, wdając się w związek z ministrantami od Hołowni.
Najpierw PSL starał się przebrandowić. Wymyślił nowe logo, umizgiwał w kierunku Kukiza. Wyglądało to wszystko, jak rozpaczliwe poszukiwanie swojej, nowej tożsamości, i zapewne, w szeregach ludowców, pamiętających złote lata Pawlaka, Kalinowskiego czy choćby Piechocińskiego, musiało wzbudzać konsternację. Nie to, że dobiera się do tanga nowego partnera, to akurat PSL potrafił robić zawsze najlepiej, ale już to, że zaprasza się doń Kukiza, z którym tańczyć zwyczajnie nie wypada a witosowską koniczynkę zamienia na nie wiadomo co, to już lekka przeginka.
Jak nie wypaliło z Kukizem, musiał poszukać PSL nowego żywiciela. Bo ta partia już tak ma. Zawsze pozostaje w cieniu większego, dorodniejszego i mocniejszego, żeby w symbiozie z nim wzrastać i czerpać zeń życiodajne soki, tj. profity dla siebie. Uczciwy układ z którym PSL nigdy się specjalnie nie krył.
Rozglądając się po dzisiejszej scenie politycznej, PSL był w zasadzie skazany na Hołownię. Kosiniak-Kamysz dobrze wie, że jeśli chce powrócić na wieś ze swoją partią, musi wyjść z dawnych, pawlakowskich gumofilców i ozuć nowe trzewiki, w sam raz do klękania przed ołtarzem na dożynki. Trepy po platformie są już znoszone i opatrzone. A te, szyte na miarę od Hołowni, nadadzą się na ten trudny czas. Trochę nowoczesne, ale i konserwatywne. Trochę katolickie ale i trochę antyklerykalne. Trochę już chodzone, ale ciągle świeże i niezdeptane. A co zyskuje Hołownia? Ten będzie mógł się pochwalić na wsi swoją zgraną kompaniją, pozbieraną po Platformie i opłotkach, ale nie wiem czy specjalnie jest czym. Chłop nasz się na tym pozna. Jest jednak coś jeszcze.
Ci wszyscy, którzy wieszczyli peeselowi śmierć w swoim rustykalnym mateczniku, muszą jeszcze trochę zaczekać. Tu i ówdzie ma on swoich sympatyków, a co ważniejsze, działaczy i sprawdzone w boju struktury. A kto robi kampanię przed wyborami, jeśli nie oni/one. Tam, gdzie Hołownia nie miał wejścia, dzięki Kosiniakowi je zyskuje. Naturalnie, z pozoru będzie z nim grał do jednej bramki, ale doskonale wie, że każda, peeselowska para rąk, co ważne, za darmo, przyda się przy żniwach.
Hołownia aż tak bardzo nie kąsa PiS-u. Owszem, nie podoba mu się to i owo, ale gdzież mu tam w swej zaciętości do Lewicy czy Platformy. Bóg dobry w niebie raczy wiedzieć, jak to się ułoży po wyborach; może PiS-owi zabraknie paru głosów do zmontowania większości, a dla Polski, dla polskiej wsi i prowincji, polski chłop, polski umiarkowany katolik i demokrata, mogą zrobić bardzo wiele. Np. dać kolejną szansę, w zamian za, powiedzmy, jedno czy dwa ministerstwa. Nie wydaje mi się to wcale takie nierealne. W drugą stronę też to może zadziałać. Jak Platformie nie będzie się sztymował rząd, prędzej sięgnie do zasobów Hołowni i Kosiniaka niźli do Lewicy. Tak czy inaczej, przy każdej, możliwej opcji, które wciąż pozostają w grze, pozostają w niej także oni. Szkopuł w tym, żeby przekonać do tego naród. Oby się nie udało.