Po niespodziewanym hopsztosie prezydenta Andrzeja Dudy, przed Wielkim Strategiem, Kierownictwem i całym obozem PiS staje teraz słynne, klasyczne pytanie rosyjskiego XIX-wiecznego filozofa Nikołaja Czernyszewskiego: „Szto dziełat?” (Co robić? – to do wiadomości młodych, którzy nie znają nie tylko cyrylicy, ale nawet nie liznęli języka rosyjskiego).
Co po Ruchu Dudy zrobi teraz Wielki Strateg z Żoliborza? Czy z grymasem na twarzy zakrzyknie z sejmowej trybuny do prezydenta?: „Ty mordo zdradziecka!”, „Kanalio”? Czy poprowadzi marsz pod Pałac Namiestnikowski (Prezydencki) na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie i paląc kukłę jego lokatora będzie wołał, że on „zdradził, miał być prezydentem Polaków, a stał się prezydentem ich, ubeków!”
Jedno jest pewne – Polska, która jeszcze kilka dni temu była dla korpusu pancernego Waffen-PiS traktem szerokim jak niegdysiejsze Dzikie Pola Ukrainy, stała się 24 lipca przesmykiem wąskim jak wąwóz Termopile. Po tym dniu już nic nie będzie takie, jak było od maja, a szczególnie od 25 października 2015. Machina PiS, która co raz to albo nacierała jak gibki wóz pancerny, już to skrzypiąc przetaczała się jak potężny czołg, na chwilę zatrzymała się i uwięzła w błocie. Ona znów ruszy, znów ta ruchoma forteca zacznie syczeć i strzelać, ale wtedy wokół będą już diametralnie zmienione warunki. Przede wszystko, co najważniejsze, zmianie uległa psychika społeczna, po obu stronach barykady, inaczej już będą myśleć posłowie wszystkich klubów parlamentarnych. Inaczej zacznie główkować sojusznik Jarosław Gowin, inaczej prezydent. Inaczej Suweren. Inaczej myśleć będzie i Wielki Sułtan i jego Eunuchy. Słowem – 24 lipca zmieniło się wszystko. Każdy ruch podobny ruchów już wykonywanych przez władzę, będzie już tak naprawdę innym ruchem. Nastrój w rezydencji Hitlera w alpejskim Berchtesgaden był inny 1 września1939, inny po 20 lipca 1944. PiS kontynuując marsz dotychczasowym traktem tak naprawdę będzie szedł traktem zupełnie innym. I to jest jedyny pewnik w całej tej sytuacji. Co do reszty – zobaczy się. Qui vivra, verra. Kto przeżyje, zobaczy – jak powiedziała towarzyszka Wera Kostrzewa na chwilę przed aresztowaniem przez NKWD.
Dlaczego Andrzej Duda to zrobił? (powaga chwili nakazuje mi zostawić na boku rozmaite szydercze „adriany”) Dlaczego to zrobił? Zazwyczaj przyczyn zachowań polityków doszukujemy się w strefie interesów i celów politycznych. Na ogół jednak zapominamy, że politycy to też ludzie, którzy mają swoją psychikę, swoje emocje, kompleksy, idiosynkrazje, marzenia, aspiracje, lęki, fantazje, słowem – cały ten świat życia wewnętrznego, które (póki technologia tego nie zmieni może za sto lat?) nie jest dostępny niczyjej kontroli.
Otóż Duda nie miał ani jednego racjonalnego powodu natury politycznej aby zrobić to, co zrobił. Jego przeciwnicy, nawet jeśli mu dziś dziękują, w wyborach na niego nie zagłosują. Może za to utracić sporo wyborców z maja 2015. Już część z nich krzyczy o zdradzie. Co prawda można spekulować, że zyska jakichś nowych wyborców spoza kręgów wspomnianych, ale to kalkulacja wielce niepewna. Dlaczego więc to zrobił? Stawiam hipotezę psychologiczną, ale hipotezę o której sądzę, że graniczy z pewnością. To był odwet Dudy za upokarzanie go przez Prezesa i przez Ziobro. Kpiny i uszczypliwości od wrogów znosi się łatwiej niż od swoich, Memy, obelgi, kpiny i „Ucho prezesa” – to wszystko było nieprzyjemne, ale do zniesienia. Ot, satyra. Normalna rzecz. Bywali politycy, którzy zbierali swoje karykatury. Jednak nie do zniesienia były upokorzenia, które spotykały go ze strony Prezesa.
I nie chodzi tylko o słynne niepodanie ręki pod Pałacem. Prezes i jego otoczenie wręcz emanowało aurą lekceważenia dla niego. Bardziej lub mniej skrywaną. Autentycznie przypisali mu rolę Długopisa, posadzili w Pałacu pod Żyrandolem. Jednak szalę goryczy przelała postawa Ziobro w kwestii, która doprowadziła do kryzysu 24 Lipca. Duda z całą naocznością uzmysłowił sobie ( choć zapewne czuł to już nieco wcześniej), że największe lekceważenie i pogardę okazuje mu jego kolega i rówieśnik Ziobro, który odbiera mu prerogatywy prezydenckie w zakresie sądów wszelakich i czyni go już stuprocentowo czystym figurantem, atrapą prezydenta już bez najmniejszej nawet publicystycznej przesady. I wtedy Duda zawył jak ranny łoś i zrobił to, co zrobił, myśląc: po mnie choćby potop, a może: takiego wała!
Psychologia uczy, że upokorzenie należy do najprzykrzejszych doznań ludzkich i najbardziej trwale zalegających pamięć. W starym nazewnictwie psychologicznym mówił się nawet o „kłębie upokorzenia”. Kiedy się go wypluwa, wyrzyguje, może powstać małe tsunami. Pomogła mu w tym wypluciu Zofia Romaszewska, stara, legendarna, zasłużona „solidarnica”. Jako grzeczny, dobrze wychowany i bardzo pobożny chłopiec z dobrej katolickiej (Droga Krzyżowa w domu i tym podobne rytuały) rodziny z Krakowa, Duda ma odruchowy szacunek dla starszych, szacownych pań. Do tego Dudzie było wygodnie uwzględnić opinię Romaszewskiej. Zrobił to i zastosował ją jako dodatkowe alibi. Bo to dla „solidaruchów” i ich spadkobierców ktoś prawie taki, jak Anna Walentynowicz.
Słusznie ktoś zauważył, że PiS tak ma, że może rządzić tylko pół kadencji. To się znów sprawdza. Nawet jeśli dociągnie do końca kadencji, będzie już tylko broczył krwią. Najlepsza koniunktura dla „dobrej zmiany” przeszła już do historii. Co wcale nie oznacza, że opozycja ma wygraną w kieszeni. Co to, to nie.