Coraz częściej pojawiają się głosy, że Polska PiS coraz bardziej przypomina PRL. Trafne to skojarzenie czy też nie? Skrajny woluntaryzm rządzącej partii, niepohamowana, gorączkowa fantazja inwestycyjna (przekop Mierzei Wiślanej, pomysł prezesa PiS, by odbudować zamki Kazimierza Wielkiego itd.), nieustanne dawanie przez władzę okazji do współczesnego odpowiednika kawałów czyli memów sprawia, że coś jest chyba na rzeczy. Brakuje tylko intensywnej inflacji i braków masy towarowej w sklepach, ale i na to może przyjdzie czas.
Zróbmy sobie zatem małą wycieczkę w przeszłość, aby sobie przypomnieć jak to było. Lata temu przyjęła się opinia, że Polska Rzeczpospolita Ludowa była krajem szarym, smętnym i wyzutym z fantazji. To tylko półprawda. Wszystko zależy od tego, z jakiej perspektywy spojrzymy na to cywilizacyjno-estetyczne zagadnienie.
Rzeczywiście, szare – z braku reklam i barwnych wystaw sklepowych – były ulice. Nie jest jednak prawdą, że w ogóle brakowało kolorów życiu w tamtych czasach. Kolorów dostarczała ludzka inwencja, fantazja i pomysłowość. Pełna podziwu fama otaczała zawsze polskie kobiety, które w warunkach niedoboru modnej, gustownej odzieży na rynku, potrafiły niemal z niczego, metodami chałupniczymi, „wyczarować” pełne wdzięku i szyku stroje. Fantazja i życiowa pomysłowość obywateli PRL przyjmowała jednak nieraz także formy niezamierzenie groteskowe, co z wielkim poczuciem humoru potrafił podpatrywać m.in. Stanisław Bareja w swoich filmowych, kultowych dziś komediach z „Misiem” na czele.
Oto kilka przykładów…
Polo-Cocta to jest to?
W latach 1948-1955 jednym z symboli amerykańskiego imperializmu, wykpiwanych w socjalistycznej satyrze, była Coca Cola, bezalkoholowy, choć zawierający orzeźwiającą kofeinę i elementy kokainy napój musujący, który zrobił światową furorę. Po październikowym przełomie 1956 roku, gdy Coca Cola była w Polsce jeszcze niedostępna, ale już nie inkryminowana, satyryk Marian Załucki napisał: „Ostatnio naukowcy doszli drogą żmudnych badań i analiz, że Coca Cola zupełnie nie szkodzi na socjalizm”. Za czasów stalinowskich pragnienie Coca Coli objawiali głównie „bikiniarze” czyli „bażanty” – złota młodzież tamtych czasów. Gdy jednak po jakimś czasie Coca Coli zapragnął, niczym kania dżdżu, cały (powiedzmy: prawie cały) naród, gospodarka narodowa wyszła temu pragnieniu naprzeciw. Na początku lat sześćdziesiątych na rynku smakowych napojów chłodzących, obok lemoniady i oranżady, pojawiła się Polo Cocta. Produkował ją potentat na ówczesnym rynku żywnościowym, WSS „Społem”. Z Coca Colą łączyły Polo Coctę podobieństwa i różniły odmienności. Zupełnie niepodobne do charakterystycznej, efektownie fikuśnej cocacolowej butelki było pospolite szklane opakowanie Polo Cocty. Kolorem jednak napój do złudzenia przypominał Coca Colę – był ciemnobrązowy i musujący. Smakiem przypominał jankeski oryginał już znacznie mniej, przy czym niektórzy uważali, że w porównaniu ze smakowitą Colą, Polo Cocta przypomina smakiem słodzone mydliny. Byli jednak i tacy, którzy uważali, że oba napoje są podobnie niesmaczne i mydlany posmak to jest to… co je do siebie upodabnia. Jeszcze inni uważali, że oba napoje są wyborne. W połowie lat siedemdziesiątych, za Gierka, pojawiła się w sklepach oryginalna Coca Cola i Pepsi Cola. Produkowane były w kraju, na amerykańskiej licencji. Polo Cocta jednak przetrwała aż do początku lat dziewięćdziesiątych, później zniknęła… Po upływie kilkunastu lat marka wróciła na polski rynek za sprawą jednej z firm, która na fali popularności produktów stylizowanych na czasy PRL wykupiła licencję na używanie nazwy i sprzedaje od listopada 2007 roku nową Polo Cocktę o smaku zbliżonym do oryginału. Smaku Polo Cokcie dodaje rola, jaką „zagrała” w kultowej komedii Juliusza Machulskiego „Kingsajz” – powiększonym do ludzkich rozmiarów krasnoludkom, tzw. polokoktowcom, umożliwiła pozostanie w stanie powiększonym, czyli w rozmiarze kingsajz.
Polish „Szarik” texas jeans
Nie tylko napojów amerykańskich łaknął naród, zwłaszcza jego przyszłość czyli młodzież. Pragnienie Coca Coli to było małe piwo w porównaniu z gorączką pożądania, jaką budziły najsłynniejsze spodnie świata, mityczne dżinsy, noszone przez bohaterów amerykańskich filmów, mieszkańców masowej wyobraźni. Dostęp do dżinsów był bardzo ograniczony. Mieli go tylko ci – relatywnie nieliczni – którym udało się je pozyskać jakimś sposobem z zagranicy, ci których stać było na kosztowne zakupy na tzw. ciuchach, n.p. w Rembertowie lub posiadacze dolarów, względnie bonów SA, za które mogli je nabyć w Pewexach czyli sklepach Banku PeKaO SA. W tej, jakże dramatycznej dla polskiej młodzieży, sytuacji podjęto decyzję o produkcji polskiego dżinsu. W 1962 roku w Szczecinie rozpoczęto budowę Zakładów Przemysłu Odzieżowego „Odra”. Otwarto je uroczyście dwa dni po 20 rocznicy powstania Polski Ludowej, 24 lipca 1964 roku, a na ich czele stanął Józef Kubiszyn, który był twórcą dżinsowego sukcesu „Odry” i do tej pory zachował na pamiątkę fotografie i księgi pamiątkowe związane z minionymi czasami.
– Odrę nazywano „kolebką polskich dżinsów”, „perłą polskiego przemysłu odzieżowego” i „ikoną Szczecina”. Nazwa była krótka, łatwa do zapamiętania i związana ze Szczecinem. Zakład był perłą polskiego przemysłu odzieżowego – wspomina Kubiszyn,
Przez trzydzieści lat „Odra” szyła dla rodaków spragnionych jeansów „spodnie z teksasu”, czyli polskiej tkaniny, nazywanej jakże swojsko – arizoną (była to mieszanka bawełny ze sztucznym włóknem).
Szyła też dżinsowe bluzy, marynarki, kamizelki, z czasem spódnice, długie płaszcze. Hitem okazały się dżinsy-marmurki, szyte z powycieranej, wybielonej tkaniny. Każdy chciał je mieć. Pod sklepami ustawiały się długie kolejki, niekiedy nawet z listami społecznymi. Wyroby „Odry” zdobywały medale i nagrody na różnych targach. Byli jednak i tacy, usposobieni snobistycznie konsumenci, którzy wybrzydzali na szary polski dżins. Uważali, że nie umywa się do amerykańskiego, traktowali wyroby „Odry” jako niezbyt udolną podróbkę – „prawie jak dżins”. Nie do końca mieli rację. Owszem, niektóre gatunki dżinsów amerykańskich (częściej były to podróbki włoskie pod nazwą „Super Riffle”) przewyższały estetyką, krojem, wytwory odrzańskie, ale rzadko przebijały je jedną cechą – wytrzymałością materiału. Była ona tak duża, że niektórzy nazywali odrzański dżins „pancernym”. Skojarzenie było nieprzypadkowe, bo najpopularniejszy produkt ZPO nosił nazwę „Szarik”, od imienia psa czterech pancernych z popularnego serialu. Plakietka z jego kolorowym wizerunkiem na tle czołgu „Rudy 102”, wykonana na ogół z tworzywa skóropodobnego, przyszyta była nad lewą tylną kieszenią spodni.
Polskie dżinsy były popularne nie tylko w kraju… Z dżinsami opłacało się wyjeżdżać na zagraniczną wycieczkę, szczególnie do byłego ZSRR. Za dwie pary takich dżinsów można było bez trudu dostać niezły aparat fotograficzny lub złoty pierścionek. Więcej, część produkcji Odry szła na eksport, m.in. do Szwajcarii, Holandii, ale największym ich odbiorcą okazał się rynek radziecki. W sumie, mimo niedoskonałości kroju i mniej efektownej barwy niż dżinsy zagraniczne, produkt „Odry” okazał się prawdziwym hitem tamtych czasów.
Pechowa turbinka
Niewiele osób, zwłaszcza młodych i bardzo młodych wie czym była tytułowa turbinka… Chodzi o wynalazek autorstwa inżyniera Alojzego Kowalskiego, który miał spowodować z jednej strony zmniejszenie zużycia paliwa w samochodach, z drugiej zwiększyć stabilność pracy silnika fiata 126 P oraz zwiększyć jego moc. Turbinka montowana była między gaźnikiem a głowicą. Jej zadanie polegało na wywołaniu wirowego ruchu mieszanki paliwowo-powietrznej zasysanej podczas pracy silnika. To zawirowanie miało zapewnić większą jednorodność mieszanki i pozwolić na spalanie mieszanek tzw. ubogich. Przez moment turbinka stała się wielkim hitem przemysłu motoryzacyjnego, wyliczono nawet, jakie oszczędności w „krajowym bilansie paliw” przyniesie ich instalowanie. W telewizji pokazano uroczysty montaż pierwszego urządzenia w polonezie należącym do inż. Armińskiego. Po dwóch dniach turbinka się rozpadła. W ramach gwarancji zamontowano nową – rozpadła się po tygodniu. Na trzecią Armiński już nie reflektował. Według relacji użytkowników, samodzielny montaż turbinki w samochodzie powodował duże trudności w regulacji silnika, a zwiększenie mocy czy stabilizacja pracy były na ogół słabo zauważalne, co gorsza podczas eksploatacji, rozpadały się, niejednokrotnie powodując uszkodzenia silnika. Fabrykę zalała fala reklamacji.
W sklepach Polmozbytu „turbinki Kowalskiego” zalegały półki, przy permanentnym braku innych akcesoriów samochodowych, a ich produkcji szybko zaniechano. Wynalazca, inż. A. Kowalski wysłał nawet do prasy oświadczenie, stwierdzając w nim: „Nie mam nic wspólnego ze złą jakością turbinek produkowanych obecnie w kraju. Są to jedynie nieudane kopie mojego wynalazku”. Turbinki Kowalskiego przeszły definitywnie do historii, m.in. w związku ze zmianą technologii wtrysku paliwa. Nigdy się więc już chyba nie dowiemy, czy to wynalazek Alojzego Kowalskiego był nieudany, czy też wykonanie turbinek padło ofiarą brakoróbstwa. Chodzą słuchy, że w przeciwieństwie do ojczyzny wynalazku, tu i ówdzie za granicą turbinka się sprawdziła.
Jak nie zostaliśmy szejkami naftowymi
Często się zdarzało, że sławnym ludziom przypisywano słowa, których nigdy nie wypowiedzieli. Do klasyki należy tu „uszlachetnienie” słów francuskiego, napoleońskiego generała Cambronne, który podczas jednej z bitew na złożoną mu przez wroga propozycję poddania się miał dumnie odrzec: „Gwardia umiera, ale się nie poddaje”. W rzeczywistości wypowiedział podobno jedno tylko słowo: „Merde” (czyli „gówno”). Jednak słynne słowa Lecha Wałęsy o Polsce, która może stać się gospodarczo „drugą Japonią” są autentyczne. Można to zobaczyć i usłyszeć oglądając głośny swego czasu dokumentalny film ze strajku w Stoczni Gdańskiej w sierpniu 1980 roku „Robotnicy ‘80”.
Można by dojść do wniosku, że niebiosa (może Matka Boska w klapie?) postanowiły wyjść naprzeciw ambitnym marzeniom Wałęsy. Tyle tylko, że Japonię postanowiły zastąpić Kuwejtem, względnie Emiratami Arabskimi. W cztery miesiące po słowach Wałęsy, 9 grudnia 1980 roku, w ówczesnym województwie koszalińskim, w pobliżu Karlina, wytrysnęła ropa. W odwiercie wykonywanym w położonej o 4,5 km od Karlina wsi Krzywopłoty nastąpiła potężna erupcja ropy i gazu ziemnego, które natychmiast zapaliły się. Słup ognia buchnął na wysokość dochodzącą do 130 metrów. Temperatura płonącej ropy i gazu dochodziła do 900 stopni Celsjusza. W położonym w okolicy odwiertu sadzie pojawiły się i błyskawicznie rozwinęły liście na drzewach oraz nadzieje na to, że Polska stanie się potęgą naftową. Przez kilka tygodni pożar w Karlinie był tematem numer jeden w prasie, radiu i telewizji. Tytuły na pierwszych stronach gazet krzyczały: „Dni gorące jak ropa”, „Trwa akcja w Karlinie”, „Kolejny etap operacji gaszenia płonącego szybu w Karlinie”, „Pod Karlinem trwa walka z żywiołem”, „Karlińska pochodnia”. Wagę wydarzenia podkreślały wizyty ważnych osobistości. Na miejscu pożaru koło Karlina pojawili się m.in. I Sekretarz KC PZPR Stanisław Kania i przewodniczący NSZZ „Solidarność” Lech Wałęsa. Po jego opanowaniu, z Karlina do rafinerii w Trzebini odjechały odprawione z wielkimi honorami pierwsze cysterny z ropą. Z czasem jednak ropy było coraz mniej, w końcu w ogóle przestała dopływać do odwiertów kopalni. I tak wielkie nadzieje spełzły na niczym, a przyczyną erupcji i potężnego ognia w Karlinie było nie bogactwo złoża, a nieszczelność tzw. prewentera. Obecnie w okolicach Karlina eksploatuje się już tylko gaz ziemny, resztki ropy skończyły się definitywnie w 2002 roku.
Maluch pancerny jak Potiomkin
Zaostrzająca się w drugiej połowie lat siedemdziesiątych sytuacja społeczna, gospodarcza i polityczna w Polsce sprawiła, że w szeregach aparatu partyjnego pojawiły się niepokoje o bezpieczeństwo osobiste, zwłaszcza, że żywa była jeszcze pamięć dramatycznych wydarzeń grudnia 1970 roku na Wybrzeżu. To właśnie prawdopodobnie ten nastrój sprawił, że ktoś na górze wpadł na pomysł wyprodukowania, na potrzeby aparatu partyjno-administracyjnego… pancernych maluchów. Chodziło o połączenie siermiężnej skromności marki wozu z funkcją zapewniającą bezpieczeństwo użytkownikowi. Pamięta tę sprawę Jerzy Urban, obecnie redaktor naczelny tygodnika „Nie”, wtedy dziennikarz i publicysta tygodników „Szpilki” i „Kulisy”.
– Ta sprawa obiła mi się o uszy – wspomina Jerzy Urban – Podobno wyprodukowano prototyp takiego wozu i wystawiono go na pokaz na dziedzińcu gmachu KC PZPR, choć ja osobiście tego nie widziałem. Informacje na ten temat znalazłem jednak w którymś z tomów „Dziennika” Mieczysława F. Rakowskiego, choć nie pamiętam w którym. Jest to o tyle miarodajne źródło, że Rakowski, jako redaktor „Polityki” był dość blisko kręgów Białego Domu, a poza tym on nie miał zwyczaju konfabulować – dodaje J. Urban.
Tych kilka zaledwie rozdziałów z bogatej, obfitej w zdarzenia księgi mitów i hitów PRL niech będzie dowodem na to, że był to czas znacznie bardziej wielobarwny niż wielu skłonnych jest uważać. Nie brakowało w tamtej epoce nonsensów w wielu dziedzinach życia. Nie przesadzajmy jednak – co często się zdarza – z używaniem przymiotnika „absurdalna” w odniesieniu do PRL-owskiej rzeczywistości. Na dobra sprawę, tych absurdów nie było bowiem aż tak dużo więcej niż dziś. Tyle, że były inne. Każda epoka i każdy ustrój rodzi bowiem swoje własne absurdy. Druga PRL, czyli Pisowska Rzeczpospolita Ludowa też.