10 grudnia 2024

loader

Debata wokół Brexitu w cieniu tragedii

Na ostatniej prostej w kampanii referendalnej Brytyjczycy zaczynali skłaniać się do wyjścia z Unii Europejskiej. Sama kampania wyhamowała po tragicznej śmierci posłanki Partii Pracy.

Do zabójstwa parlamentarzysty nie dochodzi w Zjednoczonym Królestwie zbyt często. Do tej pory udane zamachy na ich życie przeprowadzali głównie irlandzcy republikanie. Śmierć posłanki Jo Cox – zastrzelonej oraz wielokrotnie dźgniętej nożem – była zatem szokującym wydarzeniem. Tak szokującym, że kampanię przedreferendalną wstrzymano. Premier David Cameron odwołał m.in. swoje spotkanie na Gibraltarze.

Kampania strachu

Wydarzenie to miało miejsce w ten sam dzień, kiedy lider eurosceptycznej Partii Niepodległości Zjednoczonego Królestwa (UKIP), Nigel Farage, zaprezentował nowy, kontrowersyjny plakat apelujący o wyjście kraju z Unii Europejskiej.
Plakat jednoznacznie odwołuje się do antyimigranckich lęków, które stanowią najmocniejszą kartę, jaką ma dziś w ręku obóz „Brexitu”. Przedstawia tłumy uchodźców, zarzut „UE zawiodła nas wszystkich” i hasło przewodnie – „Punkt krytyczny” („Breaking Point”), mające sugerować utratę przez Brukselę kontroli nad sytuacją na kontynencie.
Choć nadal nie ma pewności, jakie były główne motywy działania mordercy, doniesienia medialne mówią o wykrzykiwaniu przez niego hasła „Britain First!” – „Po pierwsze Brytania” – będącego również nazwą skrajnie prawicowej organizacji, działającej w tym kraju. Pojawiają się też pierwsze poszlaki sugerujące, że mógł mieć on powiązania ze środowiskami nacjonalistycznymi.
Posłanka Cox znana była m.in. ze swojego pozytywnego stosunku do migracji jako zjawiska ubogacającego brytyjską kulturę. Opowiadała się również – tak jak jej partia – za pozostaniem Wielkiej Brytanii w Unii Europejskiej. Część brytyjskich komentatorów sugeruje, że jej śmierć może być związana z wykorzystywaniem antyimigranckich nastrojów w kampanii.
W tak napiętej atmosferze prowadzenie opartej na argumentach dyskusji o wadach i zaletach obecności Zjednoczonego Królestwa nie jest sprawą prostą. Publicyści coraz częściej zaczynają nawet używać zwrotu „post-truth politics”, oznaczające wejście debat publicznych na poziom, w którym coraz mniej ich uczestników przejmuje się faktami.

Argumenty na drugim planie

W takiej sytuacji publikacje takie, jak wydany przez bliski związkom zawodowym think-tank „Class” raport „Does the EU Work for the Working Class People?” (Czy UE działa dla ludzi pracy?), schodzą niestety na drugi tor. Mimo, iż dają one cenną perspektywę na stosunki Londynu z Brukselą.
Olivier Sykes i Andreas Schulze Baing zwracają w niej dla przykładu uwagę na fakt, że gdy w latach 80. XX wieku konserwatywny rząd Margaret Thatcher rozważał kontrolowany upadek zmagającego się z problemami społecznymi Liverpoolu, ówczesne EWG rozwijało Europejski Fundusz Rozwoju Regionalnego.
Co więcej, aż do przystąpienia do Unii państw Europy Środkowej w roku 2004 Wielka Brytania była jednym z największych beneficjantów unijnej pomocy regionalnej, starającej się m.in. wspierać transformację społeczności lokalnych, dotkniętych wygaszaniem przez Torysów wydobycia węgla
Jak zwracają uwagę autorzy tekstu działania te były do tego stopnia doceniane przez lokalne samorządy, że część z nich – wbrew stanowisku rządu – wspierało zwiększanie unijnego budżetu, którego 1/3 stanowią fundusze strukturalne. Ich zdaniem Bruksela przez długie lata potrafiła dbać o lokalne społeczności bardziej niż londynocentryczny rząd i media.

Świat pracy patrzy na Brukselę

Frances O’Grady ze związkowej konfederacji TUC przypomina z kolei o unijnej dyrektywie o czasie pracy, bezpośrednio wpływającej na ograniczenie wyspiarskich nawyków długiej pracy po godzinach. Dzięki niej 2 miliony pracujących w Wielkiej Brytanii po raz pierwszy mogło cieszyć się z płatnego urlopu.
Zauważa również jednak, że nadal większość kwestii, wpływających na jakość pracy i wysokość płacy pozostaje w gestii Londynu – m.in. wysokość płacy minimalnej czy regulacje dotyczące działalności związkowej. Oznacza to, że to torysowski rząd, nie zaś unijnych urzędników, należy winić za wdrażanie w Zjednoczonym Królestwie polityki cięć i zaciskania pasa.
W dyskusji wokół członkostwa kraju w UE nie brak również stereotypów, dotyczących wpływu imigracji na jakość i dostępność usług publicznych. Jak zauważa Ellie Mae O’Hagan z think-tanku Class spora ich część nie znajduje poparcia w rzeczywistości.
Przykład? Imigrujący, to ostatnimi czasy przede wszystkim młodzi, zdrowi ludzie. Zamiast – jak im się zarzuca – wykorzystywać zasoby tamtejszego systemu ochrony zdrowia (NHS) zdobywają pracę i wspierają go swoimi podatkami.
Nie wpływają również na zmniejszenie dostępności tanich mieszkań komunalnych. Trzykrotnie częściej niż rodowici Brytyjczycy korzystają z prywatnego najmu (39 do 14 proc.).

Głosowanie w czwartek

Nie da się ukryć, że członkostwo każdego kraju w Unii Europejskiej ma swoje blaski i cienie. Niestety, jak do tej pory przedreferendalna kampania w Zjednoczonym Królestwie nie jest oceniania jako szczególnie merytoryczna. Dobrym tego przykładem były chociażby nieścisłości w przywoływanych przez zwolenników Brexitu kosztów obecności kraju w strukturach unijnych. Na kilkanaście godzin przed referendum niewiele wskazuje na to, by sytuacja ta miała się znacząco zmienić.

trybuna.info

Poprzedni

Biało-czerwonym wystarczał remis

Następny

Prawdziwe oblicze KOD-u, czyli j**** biedę