Inżynier Mamoń – pasażer „Rejsu” – rzekł był swego czasu: Z filmów najbardziej lubię te, które już oglądałem. Chyba nie spodziewał się, że przy tej okazji w prosty sposób skodyfikował także pewien wzorzec polityki, mianowicie: jazda na biegu wstecznym czy też „powtórka z rozrywki”.
Oczywiście to nie jest wcale takie głupie, gdy konsument dóbr kulturalnych ma swój ulubiony repertuar, swoje ulubione książki, filmy, utwory muzyczne i w szczególności ulubionych wykonawców, do których z przyjemnością powraca raz po raz. Niekoniecznie tylko po to, by „znów przeżyć to samo”. O ile w ogóle jest to możliwe.
Kulturalne pożytki z powtórek
Nierzadko powracamy do lektur czy widowisk w tym celu, aby znając już dzieło czy kreację na pamięć delektować się innym spojrzeniem lub doświadczać satysfakcji z kolejnych odkryć. Wszak to, co wydaje się nam znane, przetrawione „w tę i z powrotem”, z każdej możliwej strony, w kolejnych powtórkach nieoczekiwanie nawet odsłania nam to, czego wcześniej nie zauważyliśmy lub nie doceniliśmy. Odkrywamy nie tylko jakiś szczegół przeoczony lub pochopnie uznany za drugorzędny, ale i to, że wydobycie owego detalu z tła, z niepamięci lub z nieświadomości nadaje nowy sens danej scenie, zwrotce czy puencie. Toteż takie nawroty okazują się bardzo rozwojowe u wielu melomanów, kinomanów, miłośników literatury czy teatru. A nawet u zapalonych kibiców celebrujących swoje archiwa wspomnień.
Ale nie posądzałbym o taką subtelność inżyniera Mamonia. W jego przypadku w grę wchodzi raczej, przeciwnie, lenistwo umysłowe, gnuśność, samozadowolenie z utrwalonych przyzwyczajeń i gotowość nie tylko do oglądania wciąż tego samego z takim samym nastawieniem i skutkiem, ale i życia zgodnie z cyklem i porządkiem raz na zawsze określonym, i to bez poczucia znużenia, monotonii, beznadziejności. Swoją drogą, mamy w Polsce miliony takich Mamoniów, którym – może poza forsą – wystarcza to, co jest, i których niepokoją i irytują poszukiwania, innowacje, jakieś dziwne eksperymenty, skoro wszystko może być jak dotąd, jak zawsze, normalnie.
Inżyniera Mamonia mam przed oczami, gdy słyszę i czytam wróżbiarskie komentarze i prognozy naszych arcyprzenikliwych analityków życia politycznego, w szczególności tych, którzy – przygnębieni bezradnością liberalnej opozycji wobec walca „Dobrej Zmiany”, żenującym kryzysem przywództwa w tym kręgu – zwracają swe oczęta i modły w stronę Donalda z Brukseli. Już tylko w nim nadzieja. Już tylko Donald zdoła stawić czoła nie tylko Adrianowi, ale i Jarosławowi. Tylko on może skrzyknąć i skupić wokół siebie rozproszonych, a zagubionych bojowników o wolność, praworządność i demokrację. Bo też nikt inny lepiej nie ucieleśnia europejskich standardów, światowości, kultury rządzenia, ba, charyzmy, powabu męża stanu łączącego walory bywalca salonów z cechami „równego gościa”, co to lubi – jak my wszyscy – „poharatać w gałę”.
Buzek na wózek i do lektyki
Na pierwszy rzut oka nie jest to kalkulacja tak całkiem głupia, skoro – jak widać – nasze społeczeństwo nie jest tak całkiem mądre. Bo jedna powtórka, taka odmiana politycznego benefisu, już się udała, choć na krótko i nie ze skutkiem znaczącym dla zasadniczych rozstrzygnięć politycznych i ustrojowych.
Przypomnijmy sobie przedziwną karierę Jerzego Buzka – żywą ilustrację reguły „fortuna kołem się toczy”. Wyniesiony z drugiego-trzeciego szeregu Styropianowców do rangi premiera najpierw borykał się z powszechną opinią (mniejsza o to, z dystansu, w jakim stopniu sprawiedliwą), że jest tylko figurantem, marionetką Krzaklewskiego. I gdy kończył swą misję, chyba tylko częściowo zdołał przekonać społeczeństwo, że naprawdę rządzi. Szczególnym dowodem miał być pamiętny rzut na taśmę: cztery na raz błyskawicznie rozpoczęte reformy, wskutek przegranych wyborów podrzucone jak kukułcze jajo następcom: reforma podziału administracyjno-terytorialnego i odpowiadająca temu zmiana w ustroju administracji terenowej oraz samorządu terytorialnego, reforma szkolnictwa, służby zdrowia i systemu emerytalnego.
Bilans i spuścizna tych rządów to kwestia sama w sobie. Czym innym jest wizerunek Pana Premiera jako wypadkowa różnych ocen. Wśród nich jednak raczej przeważało podsumowanie „Buzek na wózek”.
Po czym wystarczył jeden awans-niespodzianka, kiedy to Jerzy B. zabrany sprzed oczu publiczności do europarlamentu, a dzięki powszechnemu zapomnieniu pozbawiony jakiegokolwiek wizerunku, nagle, w rezultacie chwilowego przewodniczenia unijnemu parlamentowi, okazał się – w zwierciadle sondaży – Mężem Stanu, najwybitniejszym z polskich polityków. Witany i potem wielokrotnie podejmowany w kraju jako Chluba i Duma Narodowa, jak Zwycięzca (nie wiadomo, czego – poza przetargiem na stanowisko), a tak naprawdę jako rodak, któremu się udało, trafiło. Był to suplement do lekarstwa na polskie zaściankowe kompleksy – ot, taki polityczny dodatek do Adama Małysza i Papieża-Polaka.
Z tej prawie hollywoodzkiej bajki o Jerzym Buzku morał jest taki, że nie ważne, co było, jak było. Zgodnie ze Szwejkowską mądrością, że jak było, tak było, ale jeszcze nigdy nie było, żeby jakoś nie było. Ważne jest, jak się kończy, a w każdym razie ważny jest moment największego wzlotu. Jak w kapitale dla emeryta okres najlepszych zarobków, a w karierze artysty pięć minut największej sławy i uwielbienia.
Zaś wniosek dla domorosłych nauczycieli sztuki polityki (rozumianej wyłącznie jako poradnik kariery politycznej) – dwojaki. Po pierwsze, rodacy pamięć mają krótką i wybiórczą, najlepiej pamiętają to, co miłe, a świeże, a najmniej to, co najważniejsze w karierze polityka. Po drugie, chociaż w Polsce od wieków obowiązuje reguła „nikt nie jest prorokiem we własnym kraju”, to zupełnie unieważnia ją jakiekolwiek „umiędzynarodowienie” (modny dziś termin) jego występów. Rodaka z Krotoszyna, nawet z samej Warszawy (!) można lekceważyć lub podgryzać, choćby był geniuszem, dobroczyńcą lub bohaterem, ale ten sam rodak z reeksportu to już wielkość ponadnormatywna.
Rondo alla Tusk
Kłopot wyznawców tej tuskonostalgii polega na tym, że jednak Donald Tusk znacznie wyraźniej i trwalej upamiętnił się niż Jerzy Buzek. W dodatku nie tylko dlatego, że rządził dłużej i rządził udzielnie, bynajmniej nie posądzany o działanie na postronku, lecz znany z tego, że w swej ekipie po kolei „spuszczał” każdego, kto zbyt wysoko wyrastał.
Jakoś nie chcą przyjąć do wiadomości, że rządy Zjednoczonej Prawicy, triumf Jarosława Wielkiego to rachunek społeczny wystawiony właśnie Donaldowi Tuskowi, choć wręczony zastępczo i z małym poślizgiem Ewie Kopacz. Zapatrzeni w tego Zbawcę przypominają zdradzaną i maltretowaną żonę, która wszystko wybaczy, bo bez niego nie da sobie rady, a i tak za nim tęskni i wierzy, że teraz będzie troskliwy.
Nie widzą związku między faktem, że Mąż Opatrznościowy w stosownym, dogodnym dla siebie momencie wykonał manewr z katapultą, a kłopotami tych, których z zaskoczenia pozostawił (porzucił) w potrzebie i nieuchronną niespójnością wizerunku. Uciekinier jako bohaterski zbawca? To się zdarza w przypadku wodzów wracających z armią, lecz nie politycznych turystów wracających z walizką.
A przede wszystkim nie zadają sobie pytania podstawowego: czy ta wymęczona Polska jest jak mieszkanie pokryte pokrowcami, do którego wystarczy wrócić, zdjąć pokrowiec i usiąść jak gdyby nic po przerwie w tym samym co zawsze fotelu, tronie. Czy rola Przewodnika, Koryfeusza i Zarządcy jest jak stanowisko gotowe do objęcia, zatrzymane dla pracownika lub kierownika czasowo urlopowanego? No, przesadzam. Oni szczerze wierzą, że Ojciec Marnotrawny wszystko nadrobi, nadgoni i przegoni.
Inżynier Mamoń wolał powtórki niż filmy nowe, bo nieznane. Ale nawet on rozumiałby, że w życiu – inaczej niż w filmach, czy w baśniach z tekstem i morałem niezmiennym, choć powtarzanym – „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki”.
Polityczni Mamonie-gamonie szukają nadziei w kołowrotku. I święcie wierzą, że siłą napędową polityki są nie interesy zbiorowe, procesy reprezentacji i samoorganizacji społecznej, lecz polityczni celebryci, ich wizerunki, koneksje i roszady personalne. Jedyny ich pomysł na zmianę polityczną to zagrywki wzorowane na sensacyjnych zwrotach rodem z kina akcji. Niestety, Panie i Panowie, w życiu politycznym dzieje się i zmienia się znacznie więcej niż w takim kinie.