W tym tygodniu obchodziliśmy dzień tzw. żołnierzy wyklętych. Święto które dzieli, bo prawica postanowiła do jednej opowieści wrzucić rozbójników pokroju Zygmunta Szendzielarza (ps. Łupaszka), Romualda Rajsa (ps. Bury), jak i bohaterów walki o wolny kraj, rotmistrza Witolda Pileckiego i generała Augusta Fieldorfa. Ci ostatni zostali niesprawiedliwie i brutalnie zamordowani przez przez ówczesną władzę ludową.
Ale opowieści z tamtych czasów to nie tylko wielkie biografie, ale też te mniejsze historie z naszych rodzin. Zatem złapałem za telefon i z mamą powspominaliśmy konspiracyjne działania jej akowskich rodziców. Gdy zakończyła się II WŚ w maju 1945 roku dziadek Zbyszek Bogacki i babcia Stanisława złożyli broń. Przynajmniej w sferze symbolicznej, bo przestali walczyć. Ale akowski pistolet był ukrywany w mieszkaniu, gdzie wychowywała się moja mama, jeszcze przez długie lata.
Nie dołączyli nigdy do tzw. „żołnierzy wyklętych”, nie chcieli walczyć zbrojnie z Polską ludową. Nie chcieli też uciec za granicę. Wierzyli w Polskę, kochali ją, mimo że nigdy nie wierzyli komunistom, ani socjalistom. Nie mieli też lewicowych poglądów, nie uznawali władzy ludowej. Ale rozumieli bezsens dalszego oporu zbrojnego. Starali się budować nową Rzeczpospolitą, w takich warunkach, jakich mogli. Dziadek działał w przemyśle stoczniowym, założył spółdzielnię remontującą statki, pracował jako ekspert, nigdy nie zapisał się do partii.
Nie było łatwo, bo wkrótce zaczęły się prześladowania. W czerwcu 1945 roku, aby uciec przed represjonowaniem byłych żołnierzy AK, mój dziadek zmienił nazwisko na Rogacki i wyjechał do Gdańska. W 1954 roku wrócił do nazwiska Bogacki i ujawnił się władzom PRL. W konsekwencji, w spreparowanym procesie został skazany na 4 lata więzienia. W 1956 roku przeprowadzono rewizję procesu, podczas którego został uniewinniony.
Siedział, był bity i torturowany. Moja babcia też nie uszła bez szwanku. Ubecy znęcali się nad nią na komendzie w Gdańsku. Przesłuchiwali ją w piwnicy budynku, w zakrwawionych celach, wokół było słychać krzyk bitych. Rząd na uchodźstwie przysłał jakieś żelastwo, krzyże, ordery. Jakże odległy taki gest musiał się wydawać. Oni po prostu chcieli normalnie żyć, nie chcieli być niczyimi męczennikami.
Dziadek w „oddziałach wyklętych” miał swoich dawnych towarzyszy broni z AK. Ciężko było wyciągnąć od niego informacje na ten temat. Ciekawy jestem, co by sądził dzisiaj o robieniu z nich bohaterów. Myślę, że jego opinia byłaby odległa od tych, którzy kreują Burego i jemu podobnych, na wzorce patriotyzmu.
Robienie ze wszystkich żołnierzy walczących z władzą ludową ideału cnót wszelakich, ma tyle samo sensu, co robienie z nich morderców. Zaraz po wojnie panował w Polsce chaos, społeczeństwo było zbrutalizowane, trwał konflikt o to jaka ma być Polska. Nieraz przypominało to wojnę domową. Władza ludowa zwyciężyła, reszta przegrała. Dzisiaj strona „nie-ludowa” ma prawo do swoich trumien i swoich bohaterów.
Ale prawica sprytnie tę opowieść przejęła i wynaturzyła. Uprościła wszystko i podała wyborcom na talerzu półprawd i niedomówień. Warto byłoby tę historię opowiedzieć na nowo.