Lidia Bogaczówna – Facebook
Przed trzynastą edycją „Ery Schaeffera” z Lidią Bogaczówną rozmawia Tomasz Miłkowski.
Właściwie powinniśmy porozmawiać o przypadającym w roku przyszłym 40-leciu pani obecności na scenie, a może i więcej?
Może i więcej. Bo tak naprawdę moim debiutem była „Szalona lokomotywa” w 1977 roku, jeszcze przed szkołą teatralną. To wkrótce będzie 45 lat. Potem się dostałam na studia i mój zawodowy debiut miał miejsce w roku 1982.
Kiedy przegląda się pani dossier artystyczne, trudno uciec od wrażenia, jak przerażająca wprost jest pani wierność – tyle lat w Słowackim, od 1986 roku.
Z tą wiernością jest różnie. Teatr im. Juliusza Słowackiego to jest tzw. baza.
I z bazy uciekamy na boki?
Owszem, do teatru Barakah, do Łaźni czasami, nawet mi się udało do TR Warszawa w „Mojej walce”. Życie jest za krótkie,, żeby siedzieć w jednym miejscu. Jak tylko mogę, to zaglądam gdzie się da, żeby złapać wszystkie inne gatunki.
A jednak w tym gnieździe, właśnie w Słowackim, bierze pani udział w niebywałych teatralnych zdarzeniach, by wspomnieć choćby „Chorego z urojenia” Moliera w reżyserii Giovanniego Pampiglione, spektakl, w którym pani gra od 23 17 lat! To rzadko się trafia. To aż „chore z urojenia”, że to tak trwa.
Właśnie w tych dniach gramy „Chorego”. Wcześniej może ja tak nie doceniałam tego spektaklu, ale teraz, w czasie pandemii, po lockdownach, powiedziałam na ukłonach coś, co mnie samą zadziwiło: jaka to ogromna przyjemność sprawiać ludziom radość. Ludzie chcą się bawić. Ludzie chcą innego świata, chcą zapomnieć o troskach, chcą jakiejś normalności. Chcą „odpuszczenia”. I bawią się od pierwszego do ostatniego zdania. A na koniec – standing ovation. Naprawdę pękają ze śmiechu. I to było tak szczere, że się nam udzieliło. Onio bili nam brawo, my im. Za to, że powstało takie zespolenie. Wcale nie komercja z tego wyszła, ale jakiś głębszy sens.
Wprawdzie komediowe wcielenia bardzo pani lubi, ale to nie jest wszystko, co pani robi w teatrze, mnóstwo rzeczy innych, ale te komediowe pozostawiają niezapomniany ślad. Dla mnie takim wydarzeniem (i nie tylko dla mnie, bo miało bardzo rozległe echo) była pani rola w głośnym przedstawieniu Cezarego Tomaszewskiego „Turnus mija, a ja niczyja”. Ten spektakl przynosił śmiech ozdrowieńczy. W końcu rzecz się toczyła w sanatorium.
To przedstawienie bardzo śmieszne, ale jednak na końcu z cudownym przesłaniem, zwłaszcza dla młodych: przemija szybko życie, łapmy chwile.
Horacy się przypomina i jego rada: „Carpe diem”.I nie śmiejmy się ze starych ludzi. W Polsce społeczeństwo się starzeje, tylko dusza się nie starzeje, każdy marzy o miłości, o przytuleniu. Miłość nie ma wieku. Młodzi widzowie bawią się na tym spektaklu wesoło, a na koniec mają łzy w oczach.
Tragikomedia przystoi naszym czasom. Ale czy pani skłonność do dzielenia się radością była przyczyną, dla której przylgnęła pani tak silnie do „Ery Schaeffera”.? Jak to się stało, że przystała pani do ekipy tworzącej ten unikatowy festiwal?
To był przypadek, jak zwykle, chociaż ja twierdzę, że nie ma przypadków. Schaeffer mówił: „Bóg wiedział, co robi, kiedy mnie powołał do tego interesu”. Kiedy Krystyna Gierłowska wymyśliła „Erę Schaeffera”, miał to robić zupełnie inny reżyser. Termin się zbliżał, projekt zatwierdzony, pieniądze poszły, a reżyser nie wywiązał się ze swoich zobowiązań z powodu innych zajęć. Na gwałt trzeba było szukać innego reżysera. Podpowiedziałam Krystynie, że jest w Warszawie Maciek Sobociński, który jest absolutnie multimedialny – robił u nas w teatrze „Ożenek”, w którym grałam, potem „Beatrix Cenci” bardzo multimedialnie, on to na pewno zrobi. I Maciek się tego podjął, a ponieważ się lubimy, to „po znajomości” dostałam się do „Ery Schaeffera”. Jestem mu ogromnie wdzięczna, bo to nauczyło mnie zupełnie innego teatru.
Zupełnie innego?
Teatr, który znamy, do którego jesteśmy przyzwyczajeni, to teatr, w którym ważne jest to, co chce się powiedzieć na scenie. A Schaeffer mówi: Mnie nie interesuje, co pan chce powiedzieć, ale jak to chce pan powiedzieć, czyli mnie interesuje forma. To jest zupełnie inny teatr, teatr muzyczny – wydawałoby się, że to były peryferie teatru, kiedy Schaeffer zaczynał, ale okazało się, że wyprzedził epokę. Teatr dzisiaj dąży do formalności, do rozbicia na części, bardzo często jest to teatr muzyczny. W każdej edycji „Ery Schaeffera” idziemy dalej w tych poszukiwaniach, w przekuwaniu na scenę Schaefferowskiej myśli. Zobaczymy, co będzie w tym roku.
O ile wiem, w tzw. normalnym teatrze nie miała pani okazji zetknąć się na scenie z dramaturgią Schaeffera.
Nie.
A czy pani jako krakowianka miała okazję poznać osobiście profesora Bogusława Schaeffera?
Miałam szczęście poznać pana profesora, a nawet kilka razy porozmawiać. Raz nawet byliśmy na kawie, bo przekazywałam mu dokumenty. Wszystkim wiadomo, że pan profesor miał opory przed nawiązywaniem nowych znajomości ze względu na swoistą wadę wymowy, ale jeżeli poczuł po drugiej stronie absolutną akceptację i brak zdziwienia, otwierał się. Okazuje się, że był rozmowny.Szybko się porozumieliśmy, bo nasze tradycje rodzinne sięgają do Lwowa. Pamiętam takie zdanie Schaeffera o tradycji: „Bez tradycji jesteśmy jak zwiędły goździk restauracyjny”. A tradycja to jest właśnie to, że jego dziadek mówił „a naser mater”. Dzisiaj prawie nikt nie wie, o czym Schaeffer mówił. Ja wiem, bo mój dziadek też mówił „a naser mater”, bo to powiedzenie lwowskie. Byłam kiedyś u niego w domu w Hucie, też z jakimiś papierami. Nie tylko rozmawialiśmy, ale razem graliśmy – profesor występował razem z nami na scenie w „Erze Schaeffera”, kiedy odchodził 60-lecie pracy artystycznej. Tak więc miałam szczęście otrzeć się o wielkość.
To chyba jakoś dodatkowo wspiera pani intensywną obecność w „Erze Schaeffera”. W taki sposób, że pani w aurze Schaeffera po prostu jest. Jakby pani zawsze w niej była. A przecież to nie był pani naturalny język teatralny, raczej język nabyty.
Utwory Schaeffera są nieprawdopodobnie uniwersalne. One są poza czasem. To jest ważne: niektóre teksty się starzeją, natomiast jego teksty z biegiem lat nabierają jeszcze większego sensu i jeszcze większego zrozumienia.
Może młodnieją?
Pewnie dlatego, że mamy do czynienia z filozofem. Nie tylko z filozofem teatru czy muzyki, ale filozofem-myślicielem. Wystarczy przeczytać jego dzieła, żeby zauważyć, ile tam jest nazwisk filozofów, ile nawiązań do koncepcji filozoficznych. Schaeffer jednak przestrzega, że wśród filozofów jest też plebs filozoficzny, a godnych cytowania jest zaledwie 0,002 procent. Podejrzewam, że w tym odsetku Schaeffer widział siebie. Jest taka praktykowana metoda: otwiera się Biblię na przypadkowej stronie, żeby Biblia coś powiedziała „na dzisiaj”. I wszystko pasuje. Bo wszystko w niej jest takie enigmatyczne, wszystko tam można włożyć. Można to samo robić z Schaefferem. Otwieram jego zbiór dramatów i mam na każdy dzień „słowo na niedzielę”. Wczoraj tak otworzyłam i co zauważam: „Filozof bez intuicji jest jak babka klozetowa bez brudnej szmaty”. To są takie „kawałki”, które sprawiają radość. Mimo że pisane były 40, 60 lat temu wciąż mają nieprawdopodobnie współczesny język. Schaeffer nie bał się dosadności, wulgaryzmów, których wtedy w literaturze unikano. Wykorzystywał to w języku postaci, które ośmieszał, które były prostackie, prymitywne. Tak też pokazywał różne postawy aktorów: aktora zadufanego w sobie, aktora-głupka, aktora cynicznego. Kiedy to czytam, sama się zastanawiam, do jakiej kategorii należę.
Schaeffer był czujnym obserwatorem, ale i wnikliwym krytykiem kultury. Często ośmieszał rozmaite postawy i to go nas zbliża, bo lubimy ten śmiech. Może to jedna z tajemnic długowieczności tej literatury, której prawa do bycia literaturą przez wiele lat odmawiano. Z tego, co pani mówi, wynika, że pani romans Schaefferem będzie jeszcze długo trwał.
Na pewno będzie trwał, choćby dlatego że po latach pracy poszłam też „w pedagogów”, zaczęłam uczyć na Wydziale Aktorskim Akademii Frycza Modrzewskiego. W drugim semestrze bierzemy na warsztat monologi Schaeffera. Po pierwsze po to, aby studentom uświadomić, że taki artysta był, po drugie, żeby z tych tekstów nauczyli się innego rodzaju teatru, o którym pisze Schaeffer. Przypuszczam, że młodzi czytelnicy zarażą się tymi tekstami natychmiast, zwłaszcza że posługują się podobnym językiem przekory i dosadności. A ponieważ to język nieodparcie dowcipny, pewnie okaże się dla studentów pociągający.
Lidia Bogaczówna, aktorka teatralna, filmowa, radiowa. Absolwentka PWST w Krakowie 1982 . Pierwsze kroki stawiała w Teatrze STU, m. in. w „Szalonej lokomotywie”, obecnie pracuje w Teatrze im. J. Słowackiego, współpracuje też z krakowskimi teatrami, przede wszystkim z Teatrem Barakah. Od 1993 roku współpracuje z Zygmuntem Koniecznym. Członek Bractwa Mecenatu Kultury Miasta Krakowa, wiceprzewodnicząca Komisji Dialogu Obywatelskiego ds. Kultury. Od tego roku wykładowca na Wydziale Aktorskim Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza w Krakowie. Matka trzech synów, z czego dwóch to aktorzy Andrzej i Maurycy Popielowie.
Schaeffer Arts Fight – 13. edycja Festiwalu ERA SCHAEFFERA już 29 października 2021!
W ostatni piątek października br. podczas XIII ERY SCHAEFFERA w warszawskim Basenie Artystycznym będzie miało miejsce oryginalne wydarzenie kulturalne pt. „Schaeffer Arts Fight”, będące energetyczną Walką o Sztukę z perspektywy dzieł Mistrza Schaeffera. Maciej Sobociński, który wyreżyserował wszystkie 13 spektakli w ramach projektu ERA SCHAEFFERA, zapowiada, że „ERA SCHAEFFERA XIII zaskoczy swoją oryginalną formą jak żadna dotąd”. Udział wezmą aktorzy: Lidia Bogaczówna, Izabela Warykiewicz, Sean Palmer, Marcel Wiercichowski oraz tancerz Witold Jurewicz. O oprawę muzyczną zadbają: Janusz Radek, Marcin Wyrostek & Coloriage Małe Instrumenty oraz biorący po raz pierwszy udział w projekcie Alicja Węgorzewska-Whiskerd i Paweł Tomaszewski (piano).