W premierowym przedstawieniu Teatru Telewizji „Wojna moja miłość” najbardziej podobały mi się sztuczne, nieruchome fale, widoczne z wnętrza statku pasażerskiego, w scenie na Morzu Śródziemnym (rok 1947).
W tej scenie wykorzystano plansze z fotografiami fal morskich, wypisz wymaluj na podobieństwo podobnych plansz imitacyjnych z przedstawień Teatru Paleotelewizji z lat 60-tych XX wieku.
Taka technika scenograficzna zastosowana została np. w 1962 roku w przedstawieniu „Apollo z Bellac” Jeana Giraudoux w reżyserii Adama Hanuszkiewicza czy w przedstawieniu „Przygoda pana Trapsa” według noweli Friedricha Dűrrenmatta, w reżyserii Konrada Swinarskiego z 1965 roku. Jako stary widz Teatru Telewizji (właśnie od tegoż 1965 roku) uległem wzruszeniu z powodu tego niespodziewanego d déjà vu.
Genialna Fido
Drugie co mi się podobało, to aktorstwo Beaty Fido, która w małej ale smacznej roli Przełożonej Stewardes osiągnęła szczyty kunsztu aktorskiego. Od czasu głównej roli w arcydziele „Smoleńsk” Antoniego Krauze (2014), jej talent rozwinął się i poszybował podniebnie. W scenie z odtwórczynią głównej roli Krystyny Skarbek, Małgorzatą Kożuchowską, Fido przyćmiła ją całkowicie. Kożuchowska po prostu w tej scenie nie istniała. Z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że Beata Fido przyćmiła talentem nawet takie wielkości jak Meryl Streep, Hellen Mirren, Jodie Foster czy Isabelle Huppert, o naszych polskich gwiazdach nawet nie wspominając. Ostatnio nie widzę jej niestety w serialu „Komisarz Alex”, w którym występowała. Jej absencja tak bardzo osłabiła rangę serialu, że jedyną postacią wartą w nim oglądania jest bohater tytułowy. I wreszcie, to trzecie, co mi się podobało w przedstawieniu, to czerwona sukienka, w którą w celu erotycznym przebiera się Kożuchowska.
W czasach paleotelewizji moja recenzja byłaby grubo spóźniona. Premiera przedstawienia „Wojna moja miłość” według scenariusza i w reżyserii Wojciecha Nowaka odbyła się bowiem 4 września, a jesteśmy ładnych kilka dni później. Dziś mamy jednak do użytku nową generację telewizji i to przedstawienie można obejrzeć w dowolnym momencie na tzw. VOD. Więc obejrzałem.
Złamane proporcje
Scenariusz przedstawienia został w założeniu skonstruowany tak, że jego ramą narracyjną są ostatnie godziny życia Krystyny Skarbek, Polki żydowskiego pochodzenia, słynnej agentki brytyjskiego wywiadu w okresie II wojny światowej, bardzo cenionej przez samego Winstona Churchilla, znanej ze sprawności i brawurowej odwagi, określanej czasem mianem „Jamesa Bonda w spódnicy”. Końcowy okres życia tej kobiety był jednak mało brawurowy. Pozbawiona środków do życia, haniebnie pozostawiona po wojnie samej sobie przez dawnych brytyjskich mocodawców, padła w końcu ofiarą prawdopodobnie pospolitego morderstwa. Jednak rama rozrosła się do rozmiarów wątku równoległego do wątku obejmującego istotną działalność wywiadowczą Krystyny Skarbek. Proporcje zostały radykalnie zachwiane na niekorzyść ważniejszego – co wydawałoby się oczywiste – wątku stanowiącego o roli i randze postaci.
Łóżko, whisky, czerwona sukienka
Zamiast tego spektakl zaczyna się – i potem to już tak trwa przez cały czas – od permanentnego popijania przez główną bohaterkę jakiegoś trunku, prawdopodobnie whisky, jako narodowego napoju Anglików, zachłannego palenia papierosów, snucia się przez nią po hotelowym pokoju w negliżu z bolesnym grymasem na twarzy oraz jakichś dziwacznych scen erotycznych w rozmemłanych łóżkach, mających wyraźnie sugerować miłosne rozpasanie, a nawet nimfomanię bohaterki. Nagromadzenie tego typu scen w krótkim, ledwo przekraczającym godzinę czasie przedstawienia wywołuje dziwaczne, groteskowe wrażenie i pytanie o co właściwie chodzi: czy o działalność wybitnej Polki w supereksluzywnej służbie wojskowej czy o melodramat rozgrywający się w niezdrowej atmosferze.
I problem nie w tym, że jestem przekonany, że Krystyna Skarbek nigdy nie wypiła szklaneczki whisky, nie zapaliła papierosa i nie przespała się z obcym mężczyzną (choćby w ramach zadania wywiadowczego), ale w owym groteskowym przesyceniu takimi sytuacjami krótkiego w końcu przedstawienia. To tak, jakby film o jej wielkim nadpryncypale Winstonie Churchillu ograniczyć jedynie do pokazywania jego gburowatego usposobienia i tęgiego alkoholizmu, tych niezliczonych setek butelek kosztownych, mocnych trunków, które skonsumował, a zepchnięcia na bok najważniejszego faktu – takiego oto, że swoim wojskowo-politycznym geniuszem walnie przyczynił się do zadania klęski hitlerowskim Niemcom. I to tak, jakby nakręcić film o Juliuszu Cezarze wyłącznie jako o homoseksualiście, podczas gdy jak uczy wiedza o nim, był on biseksualistą, a poza tym genialnym wodzem Imperium Rzymskiego.
Czeski film
Do tego scenarzysta widowiska zabrnął mocno w rejony melodramatu. Bohaterka nieustannie płonie z miłości, spełnionej i niespełnionej, a nawet uwodzi właściciela hotelu w którym waletuje (brak jej pieniędzy na opłacenie pobytu) zakładając dla niego czerwoną sukienkę (sugestia ognistej namiętności seksualnej) i pozwalając mu na założenie sobie na stopy gustownych szpilek (od czasów Restifa de la Bretonne sugestia wyrafinowanego erotyzmu). Jedna taka scena byłaby do przyjęcia, w końcu mieściłoby się to w wielowarstwowej sylwetce i w bogatej osobowości wybitnej kobiety-agentki, ale podobna poetyka zdominowała całe przedstawienie. Nie dziwię się więc, że znająca dobrze, także od strony cech prywatnych, postać Krystyny Skarbek pisarka Maria Nurowska określiła całość jako przedstawienie o „kurwiszonie w łóżku”. W konsekwencji zostało niewiele czasu na pokazanie istotnej działalności wywiadowczej bohaterki, ale nawet to, co się w przedstawieniu znalazło, utonęło w gadaninie, marginalności i niezbornej, niejasnej narracji. Dla widza niezorientowanego w historii Krystyny Skarbek i dziejach II wojny światowej, jest to kompletnie nieczytelne. O takim mętniactwie narracyjnym mówiło się kiedyś w Polsce: „czeski film, nikt nic nie wie”.
Niewychowawcza sztuka na inaugurację TTV PiS
Zastanawiające jest, jak to się stało, że dbające o moralność katolicką widzów kierownictwo TVP zdecydowało się na to, by bohaterką przedstawienia inaugurującego pierwszy, w pełni pisowski sezon Teatru Telewizji (nie oznacza to, że Teatr ten robią wyłącznie pisowcy, co to, to nie – pracuje przy nim sporo fachowych i uczciwych osób) uczynić osobę o takim profilu moralnym jaką jest tak pokazana Krystyna Skarbek. Przecież można było wybrać na bohatera jakiegoś spiżowego męża, nietrunkowego, niepalącego i odpornego na kobiece wdzięki (przynajmniej na czas wojny), a taki by się na pewno znalazł, choćby w kierownictwie Szarych Szeregów. O co chodziło? Bo nie chce mi się wierzyć i nie wierzę, że w podtekście interpretacyjnym była chęć pokazania w kompromitującym świetle kobiety, Żydówki z pochodzenia, która przy wszystkich swoich zasługach wojennych, zeszła prywatnie na grzeszną, złą moralnie drogę.
Niestety, wypada nad tym ubolewać patentowana cnotliwa dziewica agentką wywiadu, przynajmniej w tamtych naturalnych jeszcze czasach, by być nie mogła. Już się boję, że jeśliby Teatrze Telewizji powstał – dajmy na to – spektakl o generale Roweckim – „Grocie”, to większość przedstawienia poświęcono by nie działalności dowódczej Komendanta Głównego Armii Krajowej, lecz jego rozstaniu z żoną i wejściu w nieformalny związek osobisty. A może chodziło o zasugerowanie, że bohaterom narodowym wiernym ojczyźnie PiS wybacza prywatne grzechy? Nie wiem, ale takich pytań można postawić więcej. Od strony czysto realizacyjno-technicznej spektakl jest zrobiony poprawnie, jako że reżyser Wojciech Nowak to doświadczony fachowiec dużej klasy, ale to nie ratuje niestety całości widowiska.
Niedawno na tych łamach redaktor Tomasz Miłkowski wyraził nadzieję na odrodzenie Teatru Telewizji. Jako stary, gorący miłośnik i widz telewizyjnej sceny (jako się rzekło wyżej – od 52 lat) chciałbym oburącz podpisać się pod jego szlachetnymi nadziejami, choć w planach ujawnionych przez TVP jakoś brakuje mi klasyki, nowocześnie interpretowanej, w moim odczuciu esencji teatru. Niestety, po falstarcie z przedstawieniem „Wojna moja miłość”, jestem pełen złych przeczuć.